It is not the mountain we conquer but ourselves

Krzesło wytatuowane miał na klacie.

Widziałem w życiu wiele, setki, tatuaży. Od węża z czarnego albumu Metalliki samodzielnie wydziaranego przy użyciu samodzielnie skonstruowanej maszynki, który był tak zły, że z czasem musiał stać się niewiadomoczyniejszczegorszym tribalem ever, przez całoplecową Matkę Bożą z Guadelupe otoczoną mandorlą zapisaną na ciele w taki sposób, że bliżej jej do dawnego kultu waginy niźli aureoli podkreślającej boskość postaci, a kończąc na kobiecie noszącej moko kauae, czyli tradycyjny maoryski tatuaż na brodzie.

Raczej do wszystkich tatuaży mam ambiwalentny stosunek, ani mnie ziębią ani grzeją, choć potrafię docenić ładny wzór w połączeniu z dobrym wykonaniem. Więc czasami zwracam uwagę co kto ma wytatuowane na swoim ciele.

Ale.  Ale. Takie zwykłe, wiesz, plastykowe, ogrodowe krzesło. Wyobraź sobie! W centralnym miejscu siebie. No nie wiem, nie wiem… To było coś innego😊

Właśnie zanurzałem się w toni górskiego jeziora. Moje ciało odpowiedziało impulsami wiodącymi do dreszczyku spokoju, odprężenia.  

Czy to krzesło go definiowało? Dla nas w jakiś sposób na pewno. Ale czy jego? Czy wypadało zapytać!? Stary! Bardzo rzadko interesuje mnie, co stoi za tatuażem na czyimś ciele. Ale to krzesło mnie zaintrygowało. Chciałbym poznać historię. Naprawdę. Szczerze. Niczego nie oceniając. Kieruje mną ciekawość. Dziecięca rzekłbym nawet.

Zanurkowałem. Zmęczenie nocy i przedpołudnia starły się. Stare zapiski ze szkolnej tablicy potraktowane gąbką. Zniknęły.

Tego samego dnia wstaliśmy wcześnie rano, niewystarczająco wcześnie jednak, aby zająć jakieś miejsca w zatoczce parkingowej usytuowanej na starcie ścieżki trekkingowej u stóp Roys Peaka. I niewystarczająco wcześnie, by zobaczyć wschód słońca. No trudno.

Kilku parkujących oszukało, śpiąc w miejscu, gdzie spanie jest zakazane. Nie lubię takich. Nie lubię też iść pod górę, w duchocie. A początek roku w Nowej Zelandii do najzimniejszych nie należy. Jednak warto. Troszkę ponarzekać, pomarudzić, postękać tylko po to, by gębę odezwać i nie myśleć o trudzie😊 Najlepsze w okolicy widoki to właśnie z Roys Peaka.

Często na miejscu to piękno mi umyka. W pełni doceniam oglądając już niespiesznie fotografie wyciągnięte z szafy. Bo wzrok słaby mam czasem. I czasem na miejscu głowa nie dojeżdża i stąd też czasem satysfakcja jest nie pełna.

A do tego często zżymam się, bo albo słońce jest już trochę nie takie, albo lekko pada, albo dookoła chińskie turysty rozwalają nastrój. Często pojawiają się u mnie rozpraszacze. Jest ich cała arteria, autostrada aut – rozpraszaczy. Cała masa. Każdy z nich może aktywować synapsy przeczulone na dane zachowania, sytuacje, akcenty, poziomy głośności, brak kultury, wstrzemięźliwości. To wszystko może zakłócić i często zakłóca mi odbiór sceny. Zwłaszcza w tych najpopularniejszych i zatłoczonych przez to miejscach.

Ale jak już się uda zrobić dobre zdjęcie i wykonać je bez tych złych emocji, to cenie sobie najbardziej. Bo wtedy fotografia jest tą z kategorii kojących.

Pani Wiosna zwiewnie mi niesie koszyk pełen polnych kwiatów. A w nim zapach słońca.

I mam tu taką refleksję o czasie. Mijało właśnie mniej więcej sześć miesięcy odkąd ruszyliśmy w naszą podróż. Czy szybciej nam czas płynął, kiedy byliśmy w trasie? To pewne. Choć ta szybkość upływu czas jest wielce subiektywna raczej. Teraz, kiedy już wróciliśmy i idę do pracy, wracam z pracy, mam czas wolny, a potem idę spać, czas płynie wolniej, ale jakby mniej „sensownie”, mniej wartościowo. A „ściśnięcie” i mocne upakowanie wydarzeń, miejsc do odwiedzenia, w skrócie chęć zobaczenia jak największej ilości miejsc i doświadczenia jak największej ilości „rzeczy” w możliwie najkrótszym czasie spowodowało, że 10 miesięcy, bo tyle podróżowaliśmy, minęło mega szybko, jakby miesiąc, dwa, no maks trzy.

Ciekawe jest jednak to, że jak teraz spoglądam na jakieś zdjęcie z podróży, to przywołuje ono tyle wspomnień, że trudno jest je opowiedzieć w tych kilka sekund, które zabrało jego wykonanie. Jakby zdjęcie odwijało przestrzeń czasową i rozciągało ją o kilka długości, bo np. owo zdjęcie z drogi prowadzącej do Mount Cooka staje się dla mnie takim pozytywnym trigerem odpalającym kaskadę zapamiętanych, ale chwilowo ukrytych, a przeżytych wcześniej historii – coś jakby notatka ze zdarzeń:) i tu też jest cała arteria aut wiozących zapisane w pamięci zdarzenia. Te autostrady wypełnione autami lubię, a jednocześnie martwię się, że stracę pamięć, zanim opiszę wszystkie emocje towarzyszące wykonanym zdjęciom…

Wiem, że dopóki jest jeszcze pamięć świeża, to pewnie warto byłoby te historie spisać, aby nie umknęły w czeluściach neuronów, aby nie zatarł ich czas i zawodność ludzkich organów. Co prowadzi do kolejnej konkluzji – że gdybym chciał wydać zbiór opowiadań, ciekawostek i zdjęć z podróży, czas 10 miesięcy, skondensowany w subiektywnym odczuciu do dwóch (o Jezu, jak szybko minęło, jako szkoda, że już – takie mieliśmy wrażenia po wylądowaniu w kraju), wydłuży się znacznie, bo książkę mogę pisać w nieskończoność i nigdy jej nie napisać. Ale czy nie robię tego teraz czasem? Czy sam siebie pytam o prokrastynację czy raczej jestem zdeterminowany, że to zrobię, czego dowód zapisuję właśnie?

[i notatka w notatce, czy ta myśl za chwilę jest świeżą, czy przetworzoną z całej zbiorczej masy doświadczeń: Neurony synapsy atomy! Z czego składają się myśli?  I transmitery! Kto to pojmie! Już tylko nadczłowiek.]

Wspomniałem, że zdjęcia są jak zwinięty i schowany do szafy fragment rzeczywistości, fragment wspomnienia. Jakie myśli przychodzą, kiedy oglądam fotografie, kiedy odwijam tę nitkę czasu, czy pamiętam, co działo się dookoła, przed, po, w trakcie naciskania spustu aparatu? Bywa, że podświadomie, mimowolnie, odwija się zapis – czasem – i dnia całego. Szereg doświadczeń.

A droga do lutowego zdjęcia prowadziła właśnie przez Roys Peak, potem przez zasłużony obiad, przez kąpiel, przez kolejne kilometry w drodze, stacje benzynową z lodami i mlekiem prosto od krowy i toaletą, do której docierała ledwie jedna kreska internetu i to 3g nie było nawet, starczyło na załadowanie informacji o lajkach z instagrama ale już nie na załadowanie zdjęcia, i tak aż do nocy, a teraz jakby wykrwawiam się ze wspomnienia.

Ta zimna woda zelektryzowała moje ciało przynosząc wytchnienie. Zeszło ciśnienie, a kiedy wynurzyłem głowę, pan z tatuażem schował się w kamperze. Przykro mi. Ani jego historii, ani historii tego krzesła wytatuowanego na klacie nie poznacie.

Odświeżająca to była kąpiel. Zaiste. Bardzo przyjemna, w górskim jeziorze, w Nowej Zelandii. W okolicach stycznia.

Pamiętam, jak stoję na tej drodze, i maluję ten kadr kalendarzowy w plenerze. I wiem, że nie będę specjalnie upiększał. Skadruję tylko do formatu finalnego zdjęcia.

Natura stworzyła coś, czego nie trzeba poprawiać. Gonić za wyidealizowanym kadrem? Szkoda czasu, tak wiele jest do zobaczenia.

Stoi przed nami najwyższa góra Nowej Zelandii i [żartowaliśmy sobie z Mount Cooka gotując nasze jednogarnkowe obiady (że cook to gotować, a cook to też kucharz. Jha ha – suchar (zostawiam go sobie tutaj, a jakże)].

To naprawdę potwór, trudniej go zdobyć niż Mount Everest podobno, ze względów technicznych i to na nim przez zdobyciem góry gór, Edmund Hillary ćwiczył swoje umiejętności. Choć ładniej byłoby powiedzieć: zdobywał umiejętności. To właśnie dzięki doświadczeniom z Nowej Zelandii, w praktykowaniu na Mount Cooku, Hillary został wybrany do udziału w brytyjskiej wyprawie na Mount Everest w 1953 roku, gdzie jako pierwszy człowiek na świecie stanął na jego szczycie. Teraz widnieje Hillary na banknocie pięcionowozlendzkim złotym. A Mount Cook zdobi wasze ściany.

Lubię to zdjęcie, nie tylko ze względu na kompozycję. Lubię je za czas spędzony w tym miejscu, za to, że mogłem stanąć na tej drodze i nikt nie przeszkadzał mi w kontemplacji. Czuję jak wiatr swobodnie rozwiewa anikowe włosy..

Bo to jest taka droga, że jedziesz z rozdziawioną japą. I najlepiej, to byłoby ją przejść fotografując z każdego kilometra monumentalność krajobrazu.

I tak jeździliśmy sobie. Trochę w tę i trochę z powrotem. Fajna ta droga, taka trochę kręta. I zachwycająca za każdym rogiem. Aż do zachodu słońca.

Ale kolejnego dnia dotarliśmy jeszcze bliżej. Do jeziora lodowcowego pod Mount Cookiem, fajny spacer, prosty ale w takim wysokogórskim klimacie. Rwące potoki, specyficzna flora, mosty łączące brzegi. I ostrzeżenia o zimnie jeziora lodowocowego, 3 stopnie zaledwie, o niestabilności i nieprzewidywalności zdarzeń. Zobaczcie sobie film o nowozelendzkiej wyspie, którą odwiedzało się, by pospacerować dookoła czynnego wulkanu. Nie zdradzę pisząc, że historia kończy się tragedią.

Czy napisałem już że trekking był też widokowy? Do dziś pamiętam zaskoczenie i poruszenie pani, która obserwowała, jak robię to zdjęcie Aniki, które jest poniżej. Spojrzała na mój długi obiektyw, następnie na mnie, z obiektywem leżącego w krzakach u skraju ścieżki, mruczałem coś zapewne na niewygody, trudność zmiany ustawień i na pierwsze niedoskonałe zdjęcie.

Zapytała: jakiego robaczka pan spostrzegł, co tam jest w tych krzaczkach, bo nic, a nic nie widzę.

Bo czasami spogląda się inaczej. Patrzę nieco dalej właśnie. I proszę. Może Pani zobaczyć. Tak widzę moją partnerkę, tam daleko, wpatrującą się w oblicze tego giganta, zwanego Aoraki. A ja tutaj skulony w krzakach szukam najlepszego kadru i chciałem jeszcze obsypać ją kwiatami, za to, że namówiła mnie na podróż dookoła świata, jako jej fotografa.

I pani opadła szczęka. [i daję jej okejkę]

Lubię kolory tego zdjęcia.

Lubię, że jest nieprzekombinowane, że tylko to, co dała w danej chwili natura, że wystarczyło to do stworzenia pięknego obrazu z naszej podróży. Kolejnego wspomnienia, zdjęcia odwijającego przestrzeń czasową.  

Przepiękne! – westchnęła.

Dziękuję za komplement. Wystękałem, a grymas bólu można było wyczytać z mojego akcentu. Ledwo wstałem z tych krzaków i poszedłem szybkim tempem, by złapać Anikę za rękę.

[Jak to śpiewa Lorde – My boy behind me, he is taking pictures😊 he’s taking pictures]

A pomiędzy tymi dwoma zdjęciami , pamiętam, jak z miejsca postojowego, na którym nocowaliśmy, spoglądaliśmy na niego.

Aoraki długo opierał się nadchodzącej nocy, z daleka wydawał się jeszcze bardziej monumentalny. Nie zniknął całkiem. Ojciec nieba – Rakinui, zapala bowiem każdej nocy gwiazdy nad obliczem swego syna, którego ciało mroźny polarny wiatr zmienił w kamień, a włosy w połacie śniegu, a wszystko to po tym, jak jego kanoe rozbiło się na rafie.

Tak przynajmniej głosi maoryska legenda. Rozbite kanoe stało się południową wyspą Nowej Zelandii. Najwyższy z trzech braci, którzy nie doczekali pomocy, Aoraki dał imię liczącej ponad 3700 mnp górze, a dwaj pozostali bracia stali się prekursorami innych szczytów łańcucha Alp Południowych.

Na moment zgasiłem światełka w naszym campervanie, żeby zrobić zdjęcie nocnego nieba. Je również bardzo lubię, choć nie wyszło mi zbytnio. Pewnie, że chciałbym je mieć idealne. Ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo i tak jest tą zakładką na kartach pamięci, do której mogę wrócić.

Aoraki z bliska wygląda niczym łagodny olbrzym. Spoglądam na kształt jego powłoki, jest granica życia, potem kamień i lodowcowa pokrywa większa niż wszystkie osady dookoła.

A jeszcze są potoki rwące o przedziwnych kolorach zieleni, sinej szarości, i jezioro lodowcowe, no wiadomo. Z nieodłącznymi bryłami o artystycznym wyrazie, kamienia, marmuru, szkła. Jak na Islandii.

I w tym oto anturażu Anika zaczęła przechodzić na tamtą stronę. Prawie.

Wróciliśmy ze spaceru, ugotowaliśmy jednogarnkowe danie i zaproponowałem jeszcze szybki godzinny spacer. Ładny punkt widokowy, o ładnej nazwie.

Chodźmy do Kea point!

Ale Anika odpowiedziała. Idź, idź, ja sobie tutaj chwilę odpocznę.

Choć wydało mi się to dziwne, bo zwykły anikowy dzień podróży wygląda tak, że ledwo jest czas, by zjeść śniadanie i obiad, to zlekceważyłem ten sygnał… Podobnie jak kolejny, kiedy stwierdziłem wieczorem, że „gorąco jest w samochodzie i stąd to wrażenie, że temperaturę masz podwyższoną…”

Kto by się spodziewał, że kolejny dzień zacznie się nieciekawie?

Obudziła mnie prośba: „Zabierz mnie na pogotowie”.

Jedziemy do placówki zdrowia.

A wszystko przez nieodłączny element nowozelandzkiego krajobrazu.

Muszki. Przypominam je sobie. Wkurzające miniskurczybyki [choć lepiej nazwać je tak, jak naprawdę je czasami nazywaliśmy: skurwiele], które są prawie wszędzie, gdzie zbiorniki wodne, gdzie trochę wilgoci, pojawiają się niespodziewanie i wgryzają ci się wszędzie, gdzie tylko trochę ciała odsłonisz, atakują minichmarami.

Natrętne. Natrętnie.

Swędzi. Nie.miło.siernie.

Swędzi! Swędzi!

Szaleńczo się drapiesz, nie możesz przestać, bo co byś nie zrobiła, co byś nie zrobił, to swędzi. I tak oto poprowadziła natura proces wdawania się zakażenia. Rozdrapujesz miejsce ukąszenia. No. Ale na szczęście wynaleziono penicylinę. I czasem wesoły lekarz się trafi, który uratuje życie obcego z uśmiechem na ustach. I w miłej atmosferze.

Choć niedobrze zaczął się ten dzień, to fajnie minął.

Byliśmy najpierw na basenie – jak podróżujesz campervanem, to część twojego rytuału, bo gdzieś wziąć prysznic trzeba, potem – lekko siąpiło pamiętam – udaliśmy się na anikowej stopy oględziny, żarty z lekarzem, bandażowanie, receptę na penicylinę. Wykonaliśmy płatność, A. wzięła tabletkę i strach minął.

W Twizel zrobiliśmy jeszcze pranie, zjedliśmy skromne śniadanie, wykupiliśmy receptę i skorzystaliśmy z oferty marketu Four Square i pojechaliśmy dalej. Poleżeć nad jeziorem na trawie.

Nie wiem gdzie podziałem tę pięciodolarówkę. Ah, jaka szkoda.

Widnieje na niej bowiem wizerunek Edmunda Hillarego, który jest autorem słów rozpoczynających wpis, a na dodatek łączy lutowe i grudniowe zdjęcia kalendarza. Ten Nowozelandczyk zdobył bowiem jako pierwszy (wraz z szerpą Tenzingiem Norgayem) Mount Everest, a swoją przygodę ze wspinaczką rozpoczął w rodzimej Nowej Zelandii. Jednym z najważniejszych etapów na jego drodze do światowej sławy było zdobycie najwyższego szczytu Nowej Zelandii – Mount Cooka, znanego również jako Aoraki, w stronę którego spogląda na wspomnianej pięciodolarówce.

Zacząłem od cytatu z Hillarego (to tytuł wpisu, który tyczy się nie tylko podróży, ale w zasadzie może odnosić się do wszystkich trudów życia) i cytatem z niego doprowadzę do brzegu to opowiadanie: “If you have plenty – more than enough – and someone else has nothing, then you should do something about it.”

Z tego to powodu, że jeszcze chwilę trwają aukcję WOŚP, a na dwóch z nich można jeszcze wylicytować w szczytnym celu nasze kalendarze z podpisem Jurka Owsiaka.

Zostawiam linki – tutaj aukcja pierwsza, tutaj aukcja druga.

Tymczasem: Kia ora! Bądź zdrów! Tym fantastycznym zwrotem z maoryskiego, które weszło do nowozelandzkiegio angielskiego was pożegnam. Do zobaczenia za miesiąc.

Kia ora! Znaczy: Miej życie!

PS. Obraz drogi prowadzącej prosto w stronę monumentalnych gór zawsze mnie „chwyta” za serce. To dla mnie tożsame z podróżą, wolnością, odkryciami, spostrzeżeniami, nawet tymi banalnymi.

I zawsze budzi takie zdjęcie – przynajmniej we mnie – ducha podróży. Chcę być tam i zrobić to zdjęcie!

Z podobnych miejsc, które przychodzą mi teraz do głowy, chciałbym Wam polecić:

– Park Narodowy Fiordland, Nowa Zelandia; jak już ogarniesz prowadzenie lewostronne starego auta w zadumie nad pięknem krajobrazu, to na drodze prowadzącej do przystani skąd rusza się na Milford Sound, będziesz zachwycony: widoki na góry, wodospady i doliny, które dają radość niemal jak widok na Mount Cook.

– Park Narodowy Torres del Paine, Chile; patagońskie góry w Chile oferują spektakularne widoki na strzeliste szczyty, lodowce i rozległe równiny. Drogi prowadzące przez park tworzą niesamowite połączenie natury i przestrzeni. Zobaczyć je na żywo to jest coś!

– Salar de Uyuni w Boliwii, a to ze względu na bezkres (na samej pustyni) i krajobrazy otwartych równin z górami na horyzoncie, a najlepszą z nich jest pustynia zwaną Salvadora Dalego. Formacje skalne to jedno, ale mnie urzekła jej niezwykła plastyczność krajobrazu.

– Góra Fitz Roy, Patagonia, Argentyna, no z nią mamy na pieńku, bo średnio nam się chciała pokazać w wymarzonym kadrze, jak w przypadku Mount Cooka, z drogą wijącą się po horyzont, by finalnie doprowadzić wzrok do podnóża tego ikonicznego szczytu

– wszystkie islandzkie, norweskie i farerskie drogi, gdzie malownicze trasy wiodą wśród gór i wodospadów

– last but not least (czy jakoś tak) nie może zabraknąć i Dolomitów; włoskie Dolomity.  Dramatyczne, postrzępione szczyty. Wiją się drogi przez doliny, przełęcze, prowadzą pod parkingi, z których wiodą drogi na szczyty.

Kalendarz – historia nr 2: w krainie kangurów

Zacznijmy od życzeń. W końcu to zdjęcie inaugurujące rok.

Każdemu życzę nowego roku, w którym zachwyci nas choć jeden zachód lub wschód słońca. Kiedy przez moment nasze myśli będą spokojne, będą płynąć, to będzie strumień błogostanu. Dobronoc. Dobrodzień. Dobry rok. Niech będzie!

A teraz czas na opowiadanie.

.

W melodii wiatru i lekko szeleszczących liści słyszymy głuche łup.

I kolejne.

A potem pauza.

I znowu Łup. Łup. Łup.

Pauza.

Łup.

I albo to napis kraju przekształca mi się w postać zwierzęcia albo inaczej nie można napisać niż kangurzym pismem: Australia. 

Ile ich spotkaliśmy, nie zliczę. Abstrakcja jakaś. W pewnym momencie towarzyszyły nam niemal codziennie, na każdym drogi zakręcie. Na szlaku i na postoju. A to pierwsze spotkanie? Może opowiem, jak zauważyliśmy najpierw, że obserwowały nas z pobocza drogi. Ale to była migawka. Bliższe spotkania miały dopiero nadejść.

Byliśmy już kilka dni w trasie. Z Sydney skierowaliśmy się na południe w naszym vanie-domu. Główne punkty to: przebyć Great Ocean Road, a następnie – przez centrum Australii, do Uluru dotrzeć i dalej – do Wielkiej Rafy Koralowej. I stamtąd wybrzeżem, ponownie na dół. Łącznie jakieś 12 tys. kilometrów. Było co jechać. I po drodze gotować, zwiedzać, podziwiać, spać i tak codziennie przez prawie miesiąc. Intensywnie.

Na trasie zabrakło Góry Kościuszki i tu można by dodać dygresje o trasie na szczyt, i o pogodzie i braku widoków i o sposobie wypowiadania nazwiska, o mandacie, a właściwie o zawiadomieniu o braku opłaty… ale to na inne historie.

Wracając do meritum, po zdobyciu najwyższego szczytu Australii, wsiedliśmy ponownie do auta i żeby kontynuować zaplanowaną wyprawę i by nie nadkładać kilkuset kilometrów, wybraliśmy drogę, jedyną dostępną. Nie nadrobiliśmy prędkością, musieliśmy za to ponadrabiać miną. Bo droga była straszna. Wertepy, lasy, wzniesienia, strome góry, wygibasy i dziury takie, że szkoda gadać.

Czy auto to wytrzyma? Mieliśmy chwile zwątpienia. Na przykład, kiedy spotykaliśmy tych, co zawracali, bo taka to straszna była wyprawa. I długa i niebezpieczna. Ale i my i auto daliśmy radę. Choć po wybojach i z prędkością zawrotną 30 km na godzinę. Z duszą na ramieniu, w końcu dotarliśmy na miejsce.

Gdyby – tu jeszcze na chwilę wrócę do trasy –  gdyby nie te przeszkody, których bałem się strasznie, a właściwie powolnego rozkładu auta, trasa była mega widokowa. Piękna. Można by ją potraktować jako element przygody i zrobić na jej szlaku dwa noclegi, punkty przystankowe, by podziwiać dzikość krajobrazu, jego wyjątkowość.

Ale nie mieliśmy aż tyle czasu. I tymczasem dotarliśmy już do miejsca noclegu.

Nikogo nie ma. Za to jest darmowy internet, i prysznic z ciepłą wodą, i jest….. aaaaaaaa! Pająk kryjący się w skrzynce do podłączenia prądu. Do teraz serce mi łomocze na wspomnienie tego spotkania. Zląkłem się strasznie, na śmierć prawie, a za płotem, z zaciekawieniem patrzyły na mnie one. Musiałem wyglądać osobliwie dla nich, zwłaszcza krzycząc owe aaaaaaa! A one, trochę niewzruszone, patrzyły na mnie. Kangurze postaci. Moje aaaaaa! Wydało się dość niestosowne…

Głuche łup dobiegło z oddali.

Pauza.

Łup. Łup. Łup.

I Pauza.

Łup. Łup.

I zniknęły w trawie.

Vis a vis Anika obserwowała kolejne kangurze wygibasy. Nie spodziewaliśmy się tego, kiedy wybieraliśmy ten przystanek na trasie.

W ramach opłaty za kemping wsunęliśmy kopertę z dolarami za drzwi świetlicy, zjedliśmy kolację i zasnęliśmy zmęczeni.

A rano?

Kangury ośmielone zaglądały nam do auta i urządziły zawody kickbokserskie.

Nie było wiadomo czy czekać aż same zakończą te wydarzenia, czy jednak wysiadać z auta i zakończyć je hałasem. Tak powoli zaczynał się dzień, a kończyło nasze pierwsze spotkanie z kangurami. Symbolem Australii.

Jak to jest spotkać kangury na kempingu? No właśnie, w pewnym momencie staje się to czymś, ot tak, najzwyczajniejszym. Kręcą się tu i ówdzie. Czy ci się znudzi, czy nie zaczniesz mówić: o tam,  kolejny kangur, i o! jest jeszcze jeden? Czy my przywykliśmy do tego? A skądże. Za każdym razem jest to coś niesamowitego.

Są takie kempingi, gdzie dookoła nie ma innego człowieka, jesteście tylko wy i torbacze. W ich zwykłym życiu. Skaczące. Wiercące się u matki w torbie, niezgrabnie wykręcające swoje cztery łapy. Albo patrzące na ciebie, bo czemu miałyby być gorsze, skoro to ty wpadłeś do nich z kubkiem kawy, wcześnie rano i też się na nie gapisz siedząc w trawie.

Są też takie przerażające. O muskulaturze – za najlepszych czasów – Arnolda, terminatora, zwanego gubernatorem Kalifornii. Z takim, o nie, nie chciałbym za nic w świecie wejść w bliższy kontakt. Wyżyłowane są do granic. I widziałem do czego są zdolne. Walki bokserskie mieliśmy za pierwszym razem, kiedy przyszło nam je spotkać.

Zastanawialiśmy się – o czym pisałem wcześniej – czy z auta wychodzić, czy raczej zostać. Odpowiedź jest prosta, zostać, choć trzask drzwi pokazuje, jak płochliwe bywają te istoty.

I nierozumne czasem, w tym ludzkim sensie, że nie uczą się, by na drogę nie wbiegać.

No właśnie, ciągle biję się z myślami, czy o tym też opowiadać, no bo jest to ciekawe, ale i smutne zarazem. Przynajmniej dla mnie. Bardzo mnie to porusza.

Jak ktoś z miejscowych udziela ci rad, to mówi, uważajcie na kangury, po zmroku lubią sobie wyskakiwać. A do tego, są w kolorach drzew zmieniających się w cienie mroku. Stają się i stoją przy drodze. Niezauważalne.

Poprzez to i przez nieuwagę nie wszystkie mają szczęście.

Opowiem wam o człowieku przemierzającym australijskie bezdroża. Mijał nas co najmniej kilka razy, zatrzymywał się i zrzucał na bok truchło.

Słyszałem ten dźwięk sierści szeleszczącej o asfalt.

Tak zapisuje się w mej głowie dźwięk martwego zwierzęcia ściąganego z drogi.

I tak kilka razy. Za każdym też razem sprawdzał, ów człowiek przemierzający australijskie bezdroża, czy przypadkiem młode, skryte w torbie nie przeżyło zdarzenia. Łup. Z cywilizacją. Z maszyną i człowiekiem. Łup łup, głuche, smutne łup. Końcowe.

Wiem, przykre to. Miałem tylko nadzieję, że modły tego człowieka zostaną wypełnione. Że przyjdzie rozgrzeszenie, że zmyje nie tylko grzechy ale także tych grzeszących. Albo zmieni w słupy soli, albo nawróci, ulepi ich na nowo i powie: idźcie i nie grzeszcie więcej. I pójdą, ale nie usłyszą „nie” w drugiej części sentencji.

Prosił o wybaczenie, przepraszał, że istnieje bez człowieczeństwa człowiek.

Ale… jeśli przeżyje zwierzę, czy to młode schowane w torbie, czy to zranione ale w stanie do naprawy… Zabiera je do swego sanktuarium. I tam je próbuje doprowadzić do życia na nowo, dokarmi, zastąpi im matkę.

Człowiek musi z naturą koegzystować. Inaczej nie mam sensu. Inaczej nie ma człowieczeństwa na podstawowym poziomie.

Wiem, przykre to i smutne, ale warto o tym wspomnieć w tej kangurzej historii, bo przecież Australia to kangury, możesz je zjeść lub zabić. Możesz też je pogłaskać. I z doświadczenia powiem, że lepsze jest głaskanie, jest cudowne. Jak patrzenie na nie o wschodzie lub o zachodzie słońca.

Śmieszne są, tak odległe, dziwne, czasem nawet zjawiskowe.

No i możesz zmienić punkt widzenia i jak my, chwilę koło nich posiedzieć, poleżeć, popatrzyć na wschód słońca z ich perspektywy, kiedy jeszcze noc nie chce wypuścić spod swych skrzydeł wilgoci przenikającej piasek, a walczą już o nią  promienie słońca. Możesz mieć kolejny piękny zachód słońca w swej pamięci. Chwile warte zapisania, zapamiętania, uwiecznienia.

Jak ten właśnie landszafcik z kalendarza, działający na emocje, na warstwy wyobraźni, na przestrzeń wspomnień. Patrzę na to zdjęcie kangura o wschodzie słońca. I lubię je tak bardzo, że chciałem, by otwierało rok, by przyniosło pozytywne emocje. To zdjęcie trafia na jedną z moich toplist.

Weźmy np. ranking, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach widzieliśmy najpiękniejsze i najszczersze zachody słońca, gdzie i kiedy najbardziej cieszyły nas wschody, choć może niekoniecznie były one najpiękniejsze? Ale rozbudzały te emocje i potrzeby, które w danej chwili były tym, co niezbędne do dalszego życia. Witaminą. D w czystej postaci.

I leżę sobie na tej plaży z perspektywy kangura patrząc na wschód słońca w Australii. Nosz kurczę! Jakie to jest fajne wspomnienie. Życzę Wam w Nowym Roku choć raz przeżyć podobną historię, takie doświadczenie już raz w roku przeżyć to już wiele, dar jakby prawie.

Czy wspomniałem już, że potem znowu siedzieliśmy z nimi na kempingu, na plaży o zachodzie słońca? Czy wspomniałem jak karmiliśmy młode i głaskaliśmy te niepełnosprawne, których wypuścić na wolność nie można?

Kangury przestały być nam obce, spowszedniały raczej.

Ale ten wschód słońca przypomina mi te wszystkie historie z kangurami właśnie. Także i te nieopisane tutaj.

I jeszcze na koniec „Oddech poranka”

Jak my, połóż się, wyciągnij ręce w kierunku zdjęcia. Piasek jest jeszcze wilgotny, żywy. Nie oddał, i jeszcze przez dłuższą chwilę nie odda słońcu zgromadzonej wody. Bądź cierpliwy.

Ten kangur na chwilę staje się zastygły. Nasłuchuj, z jego kangurzej perspektywy, jak dzień kolejny nadchodzi w barwach piękna.

Stalowoszary pejzaż, w swobodnym szumie fal, ręka namalowała barwne chmury, chmury szczęścia, dzień nastaje, ciepły i długi.

Nowy rok, metafora początku, nieznanych jeszcze historii. To także fotografia o ciszy, w której można usłyszeć więcej niż słowa – szum fal, oddech wiatru, kroki zwierzęcia na piasku. Możesz napisać piękną przyszłość. Przypomnij sobie, bo w dna ma to każdy człowiek, że może odnaleźć piękno, bo ono jest tam, gdzie potrafimy się zatrzymać i je dostrzec.

Kangur niech będzie przewodnikiem w tej chwili zatrzymanego czasu, symbolem, który prowadzi nas ku temu, co autentyczne, nieuchwytne i wieczne – ku naturze, która nie potrzebuje niczego więcej poza światłem, cieniem i oddechem poranka. Nie potrzebny jest jej człowiek.

Kalendarz – zdjęcie okładkowe, czyli historia pierwsza

Najtrudniej jest zacząć.

Jeszcze wiersze są nienapisane. Bo jakby nie ubrać tego w mowę, to będzie zbyt mało, wobec ogromu. Zawsze mogłoby być jeszcze mocniej, bardziej i piękniej.

Słowa. Te wy i nie-wy powiedziane. Jeszcze. Te za i nie-za pisane. Zdania. Magiczne zaklęcia opowieści.
Zapraszamy we wspólną podróż. Dookoła świata. W zbiorze zdjęć, fraz rzuconych, niekiedy nieprzemyślanych, osobistych. W podróż dookoła wspomnień.

Niech te historie będą i Wasze. By przyniosły uśmiech, radość, i lekkość, by były jak przyjemność z niezobowiązująco spędzonego czasu w gronie przyjaciół.

Cieszymy się, że ruszacie w tę podróż razem z nami.
Zaczynamy? Chodźcie.

Słowny szelest wyobraźni – historia pierwsza

W drodze do Everest Base Camp zatrzymujemy się w Dingboche.  To kolejny aklimatyzacyjny przystanek. Niestety, ani pierwszy rzut oka, ani rzut drugi nie dają nadziei na widoki. Nie pierwszy raz przychodzi to rozczarowanie.

Ech. Szkoda gadać. W zasadzie, to wygląda, że będzie jeszcze gorzej i w sumie lepiej, że wyrzuciłem swoje oczy.

Zaczęło padać.

Potem śnieg zastępowała mgła i mgła – na powrót – stawała się śnieżnym ulepkiem o nieregularnych kształtach pokrywającym ubrania, kamienne murki, dachy. I ten krajobraz. No weź! Szaro-buro-biały. Zastanawiałem się, czy pizza, kawa i ciasto czekoladowe na 4,5 tysiąca metrów nad poziomem morza może nas rozpogodzić. Czy było to spełnieniem marzeń? Oddałbym to wszystko bez wahania, i kartę pełną internetu i gorącą rurę od ogrzewania i wygodny kawiarniany fotel. Oddałbym to wszystko. I może nawet koniuszek małego palca u lewej stopy. Oddałbym. Za piękne widoki. Dookoła nas są bowiem szczyty wysokie. Jednak ich obraz maluje tylko nasza wyobraźnia. Bo za oknem… Za oknem pogoda taka, że nawet zwątpienie się pojawia, o sens wędrówki, i myśli o tym, co sprawia, że jednym wiatr ciągle w oczy?

Dobrze, że jest choć ta kawa i ciasto i dostęp do instagrama. Gwar. Śmiech. Zabawa. Bo potem czeka nas wyjście na spacer pod górę, by złapać wysokość. Ale w takiej pogodzie, to mówię Wam strasznie smutna sprawa, by nie powiedzieć gorzej.

Oblizujemy łyżeczkę i, nasuwając najmocniej jak się da na nasze głowy czapki z wełny owczej, ruszamy. Mijamy pierwszą stupę, i drugą nieopodal. Gór nie widać, wcale a wcale. Złapany w kadrze, we mgle biały koń musi starczyć do generowania wspomnień. Wdrapujemy się wyżej i wyżej i co czeka nas dalej? Czyżby coś widać było, jakieś wierzchołki i błękitne niebo tam na horyzoncie?

Aniko! Chmury się rozrzedzają, i słonce nam się objawia. Jak zacnie! O szczęście!

A w zasadzie krótka chwila szczęścia. Okno pogodowe. Tak powstały kolejne zdjęcia. Gdzie chmury tańczą wokół ostrych szczytów, przebłyski promieni słońca. Chwila w teatrze krajobrazów.

Wiem, że mając te widoki przez cały czas trwania naszej przygody, byłbym w niebie.

Byliśmy jednak tu i teraz. Chmury i mgła przetoczyły się przez nas. My przetoczyliśmy się przez nie w powrotnej drodze. Doświadczyliśmy gór nie w humorze. Zmiennych. Niepowtarzalnych i wyjątkowych. Takie mamy z nimi wspomnienia.  

Bez nich nie byłoby tego, co później, bo później byłoby inne. I trochę też o tym, jest to zdjęcie okładkowe.

Wstaliśmy rano, niezbyt chętnie, ale podczas wieczornej rozmowy, zdecydowaliśmy się ruszyć, nie czekać kolejnego dnia, mimo niepogody. I kiedy kończyliśmy jeść śniadanie… nastała jasność, kolejne okienko pogodowe. Nie biegliśmy, ale maszerowaliśmy żwawo. Ta sama stupa, to samo miejsce, ale z górami na horyzoncie, bezchmurne niebo, jak duże i dobre emocje.

A na horyzoncie? Na horyzoncie już widać, że za kilkanaście, a może już za kilka minut nie widać nic będzie ponownie. A okienko pogodowe z okładki kalendarza zamknie się na ładnych kilkanaście godzin. I znowu nastanie mgła. Szaruga i słota pomieszana z dymem z pożarów, pozostałości których wiatr wznosi z nizin w góry wysokie.

Myślę o czasie spędzonym w Dingboche. Czy warto było się złościć na brak pogody? Pisząc z perspektywy czasu, czuję bardziej wdzięczność, bo najważniejsze okienka pogodowe podczas szesnastodniowego trekkingu mieliśmy łaskawe. Aż trzy lub cztery z nich były z widokiem. I to na Dach Świata.

Błękitne niebo. I słońce na nas spogląda. A ty jesteś ich bliżej niż zwykle. Na kilkutysiącach metrów. Siedzisz sobie na kamieniu pośród kilku nieznajomych i na Everest spoglądasz. No bosko jest i tyle. Ten widok ci wszystko wynagradza.

Kalendarz 2025

Wybierz się w podróż dookoła świata! Podziwiaj piękne widoki i niesamowite zwierzęta podczas eskapady, która będzie trwała cały rok! Kup nasz kalendarz „w 365 dni dookoła świata”.

Co zobaczymy, gdzie się wybierzemy?

Podróż zaczniemy na jednej z pięknych plaż w Australii i zakończymy w miejscowości Namche Bazar w Nepalu z niesamowitym widokiem na Mount Everest. Pozostałych dziesięć miesięcy spędzimy kolejno w: Nowej Zelandii, Keni, Peru, Namibii, Ekwadorze, na Dominikanie, Sri Lance, w Boliwii, na francuskiej Polinezji i w Chile.

Odwiedzimy więc 4 kontynenty i 12 krajów. A wszystko to za sprawą naszego wyjątkowego, autorskiego kalendarza, który pozwoli przeżyć niesamowitą przygodę bez wychodzenia z domu😊 Choć mamy też nadzieję, że zdjęcia w kalendarzu okażą się być na tyle interesujące, że zechcecie wybrać się w podróż samemu!

Dlaczego warto?

– unikalne fotografie z różnych zakątków naszego globu

– ciekawostki na temat każdego z miejsc zaprezentowanego na zdjęciach

– optymalna jakość: poziomy format A3, kredowy papier, 12 stron + okładka i offsetowy wydruk

– proste kalendarium, aby nie zaprzątać sobie głowy czasem i terminami

– super prezent nie tylko dla fanów podróży

– każde ze zdjęć z kalendarza można otrzymać od autorów w formie fototapety, by cieszyć się widokami spoglądając również na ekran swojego komputera. W tej sprawie prosimy o kontakt mailowy na adres: wlodek@slowografia.pl

– dodatkowo każdego miesiąca na tej stronie będą pojawiać się krótkie historie dotyczące zdjęć zawartych w kalendarium.

Dla kogo jest ten kalendarz?

Dla tych, którzy kochają podróże i są ciekawi świata. I dla tych, którzy lubią podziwiać krajobrazy, dla miłośników flory, choć może bardziej fauny. Dla fanów kolorów: lazurowej wody, soczystej zieleni i ośnieżonych górskich szczytów. W sumie to dla każdego😊

wróciliśmy

Ktoś wsiadł nie do tego pociągu, ktoś innny usiadł nie w tym wagonie. Było gardłowanie. I kłótnie i awantury z konduktorem. I szurskie przepowiednie o nadchodzącej zagładzie i rozliczaniu ladacznic, co to się ubrać nie potrafią, by swoimi nagimi ramionami nie wodzić na pokuszenie. Nie było wody i papieru w toalecie.

Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy do skorzystania z automatów z przekąskami. I tak na zmianę. Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy. Przepraszamy. Dziękujemy. Zapraszamy.

Pociąg pędził – momentami – 160km/h. A i tak z Warszawy do Wrześni przyjechał z ponad 20minutowym opóźnieniem. Jak dobrze, że są jakieś rzeczy, które pozostają niezmienne w naszym kraju:)

I tak oto po 10miesiacach wróciliśmy. Minęło, jakby to podroż była maksymalnie miesięczna. Schudłem, zajechałem na amen 3 aparaty i 1 drona, ale to nieważne. Warto było, bo Ziemia zwiedzona:) niecała, bo odwiedziliśmy tylko 22 kraje;) Niepowtarzalne i niesamowite to było doświadczenie. Jeszcze nie potrafię go ubrać w słowa. A i na foto podsumowanie trzeba poczekać, bo zdjęcia do przejrzenia – lekko licząc – idą w tysiące:)