Kalendarz – historia nr 2: w krainie kangurów

Zacznijmy od życzeń. W końcu to zdjęcie inaugurujące rok.

Każdemu życzę nowego roku, w którym zachwyci nas choć jeden zachód lub wschód słońca. Kiedy przez moment nasze myśli będą spokojne, będą płynąć, to będzie strumień błogostanu. Dobronoc. Dobrodzień. Dobry rok. Niech będzie!

A teraz czas na opowiadanie.

.

W melodii wiatru i lekko szeleszczących liści słyszymy głuche łup.

I kolejne.

A potem pauza.

I znowu Łup. Łup. Łup.

Pauza.

Łup.

I albo to napis kraju przekształca mi się w postać zwierzęcia albo inaczej nie można napisać niż kangurzym pismem: Australia. 

Ile ich spotkaliśmy, nie zliczę. Abstrakcja jakaś. W pewnym momencie towarzyszyły nam niemal codziennie, na każdym drogi zakręcie. Na szlaku i na postoju. A to pierwsze spotkanie? Może opowiem, jak zauważyliśmy najpierw, że obserwowały nas z pobocza drogi. Ale to była migawka. Bliższe spotkania miały dopiero nadejść.

Byliśmy już kilka dni w trasie. Z Sydney skierowaliśmy się na południe w naszym vanie-domu. Główne punkty to: przebyć Great Ocean Road, a następnie – przez centrum Australii, do Uluru dotrzeć i dalej – do Wielkiej Rafy Koralowej. I stamtąd wybrzeżem, ponownie na dół. Łącznie jakieś 12 tys. kilometrów. Było co jechać. I po drodze gotować, zwiedzać, podziwiać, spać i tak codziennie przez prawie miesiąc. Intensywnie.

Na trasie zabrakło Góry Kościuszki i tu można by dodać dygresje o trasie na szczyt, i o pogodzie i braku widoków i o sposobie wypowiadania nazwiska, o mandacie, a właściwie o zawiadomieniu o braku opłaty… ale to na inne historie.

Wracając do meritum, po zdobyciu najwyższego szczytu Australii, wsiedliśmy ponownie do auta i żeby kontynuować zaplanowaną wyprawę i by nie nadkładać kilkuset kilometrów, wybraliśmy drogę, jedyną dostępną. Nie nadrobiliśmy prędkością, musieliśmy za to ponadrabiać miną. Bo droga była straszna. Wertepy, lasy, wzniesienia, strome góry, wygibasy i dziury takie, że szkoda gadać.

Czy auto to wytrzyma? Mieliśmy chwile zwątpienia. Na przykład, kiedy spotykaliśmy tych, co zawracali, bo taka to straszna była wyprawa. I długa i niebezpieczna. Ale i my i auto daliśmy radę. Choć po wybojach i z prędkością zawrotną 30 km na godzinę. Z duszą na ramieniu, w końcu dotarliśmy na miejsce.

Gdyby – tu jeszcze na chwilę wrócę do trasy –  gdyby nie te przeszkody, których bałem się strasznie, a właściwie powolnego rozkładu auta, trasa była mega widokowa. Piękna. Można by ją potraktować jako element przygody i zrobić na jej szlaku dwa noclegi, punkty przystankowe, by podziwiać dzikość krajobrazu, jego wyjątkowość.

Ale nie mieliśmy aż tyle czasu. I tymczasem dotarliśmy już do miejsca noclegu.

Nikogo nie ma. Za to jest darmowy internet, i prysznic z ciepłą wodą, i jest….. aaaaaaaa! Pająk kryjący się w skrzynce do podłączenia prądu. Do teraz serce mi łomocze na wspomnienie tego spotkania. Zląkłem się strasznie, na śmierć prawie, a za płotem, z zaciekawieniem patrzyły na mnie one. Musiałem wyglądać osobliwie dla nich, zwłaszcza krzycząc owe aaaaaaa! A one, trochę niewzruszone, patrzyły na mnie. Kangurze postaci. Moje aaaaaa! Wydało się dość niestosowne…

Głuche łup dobiegło z oddali.

Pauza.

Łup. Łup. Łup.

I Pauza.

Łup. Łup.

I zniknęły w trawie.

Vis a vis Anika obserwowała kolejne kangurze wygibasy. Nie spodziewaliśmy się tego, kiedy wybieraliśmy ten przystanek na trasie.

W ramach opłaty za kemping wsunęliśmy kopertę z dolarami za drzwi świetlicy, zjedliśmy kolację i zasnęliśmy zmęczeni.

A rano?

Kangury ośmielone zaglądały nam do auta i urządziły zawody kickbokserskie.

Nie było wiadomo czy czekać aż same zakończą te wydarzenia, czy jednak wysiadać z auta i zakończyć je hałasem. Tak powoli zaczynał się dzień, a kończyło nasze pierwsze spotkanie z kangurami. Symbolem Australii.

Jak to jest spotkać kangury na kempingu? No właśnie, w pewnym momencie staje się to czymś, ot tak, najzwyczajniejszym. Kręcą się tu i ówdzie. Czy ci się znudzi, czy nie zaczniesz mówić: o tam,  kolejny kangur, i o! jest jeszcze jeden? Czy my przywykliśmy do tego? A skądże. Za każdym razem jest to coś niesamowitego.

Są takie kempingi, gdzie dookoła nie ma innego człowieka, jesteście tylko wy i torbacze. W ich zwykłym życiu. Skaczące. Wiercące się u matki w torbie, niezgrabnie wykręcające swoje cztery łapy. Albo patrzące na ciebie, bo czemu miałyby być gorsze, skoro to ty wpadłeś do nich z kubkiem kawy, wcześnie rano i też się na nie gapisz siedząc w trawie.

Są też takie przerażające. O muskulaturze – za najlepszych czasów – Arnolda, terminatora, zwanego gubernatorem Kalifornii. Z takim, o nie, nie chciałbym za nic w świecie wejść w bliższy kontakt. Wyżyłowane są do granic. I widziałem do czego są zdolne. Walki bokserskie mieliśmy za pierwszym razem, kiedy przyszło nam je spotkać.

Zastanawialiśmy się – o czym pisałem wcześniej – czy z auta wychodzić, czy raczej zostać. Odpowiedź jest prosta, zostać, choć trzask drzwi pokazuje, jak płochliwe bywają te istoty.

I nierozumne czasem, w tym ludzkim sensie, że nie uczą się, by na drogę nie wbiegać.

No właśnie, ciągle biję się z myślami, czy o tym też opowiadać, no bo jest to ciekawe, ale i smutne zarazem. Przynajmniej dla mnie. Bardzo mnie to porusza.

Jak ktoś z miejscowych udziela ci rad, to mówi, uważajcie na kangury, po zmroku lubią sobie wyskakiwać. A do tego, są w kolorach drzew zmieniających się w cienie mroku. Stają się i stoją przy drodze. Niezauważalne.

Poprzez to i przez nieuwagę nie wszystkie mają szczęście.

Opowiem wam o człowieku przemierzającym australijskie bezdroża. Mijał nas co najmniej kilka razy, zatrzymywał się i zrzucał na bok truchło.

Słyszałem ten dźwięk sierści szeleszczącej o asfalt.

Tak zapisuje się w mej głowie dźwięk martwego zwierzęcia ściąganego z drogi.

I tak kilka razy. Za każdym też razem sprawdzał, ów człowiek przemierzający australijskie bezdroża, czy przypadkiem młode, skryte w torbie nie przeżyło zdarzenia. Łup. Z cywilizacją. Z maszyną i człowiekiem. Łup łup, głuche, smutne łup. Końcowe.

Wiem, przykre to. Miałem tylko nadzieję, że modły tego człowieka zostaną wypełnione. Że przyjdzie rozgrzeszenie, że zmyje nie tylko grzechy ale także tych grzeszących. Albo zmieni w słupy soli, albo nawróci, ulepi ich na nowo i powie: idźcie i nie grzeszcie więcej. I pójdą, ale nie usłyszą „nie” w drugiej części sentencji.

Prosił o wybaczenie, przepraszał, że istnieje bez człowieczeństwa człowiek.

Ale… jeśli przeżyje zwierzę, czy to młode schowane w torbie, czy to zranione ale w stanie do naprawy… Zabiera je do swego sanktuarium. I tam je próbuje doprowadzić do życia na nowo, dokarmi, zastąpi im matkę.

Człowiek musi z naturą koegzystować. Inaczej nie mam sensu. Inaczej nie ma człowieczeństwa na podstawowym poziomie.

Wiem, przykre to i smutne, ale warto o tym wspomnieć w tej kangurzej historii, bo przecież Australia to kangury, możesz je zjeść lub zabić. Możesz też je pogłaskać. I z doświadczenia powiem, że lepsze jest głaskanie, jest cudowne. Jak patrzenie na nie o wschodzie lub o zachodzie słońca.

Śmieszne są, tak odległe, dziwne, czasem nawet zjawiskowe.

No i możesz zmienić punkt widzenia i jak my, chwilę koło nich posiedzieć, poleżeć, popatrzyć na wschód słońca z ich perspektywy, kiedy jeszcze noc nie chce wypuścić spod swych skrzydeł wilgoci przenikającej piasek, a walczą już o nią  promienie słońca. Możesz mieć kolejny piękny zachód słońca w swej pamięci. Chwile warte zapisania, zapamiętania, uwiecznienia.

Jak ten właśnie landszafcik z kalendarza, działający na emocje, na warstwy wyobraźni, na przestrzeń wspomnień. Patrzę na to zdjęcie kangura o wschodzie słońca. I lubię je tak bardzo, że chciałem, by otwierało rok, by przyniosło pozytywne emocje. To zdjęcie trafia na jedną z moich toplist.

Weźmy np. ranking, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach widzieliśmy najpiękniejsze i najszczersze zachody słońca, gdzie i kiedy najbardziej cieszyły nas wschody, choć może niekoniecznie były one najpiękniejsze? Ale rozbudzały te emocje i potrzeby, które w danej chwili były tym, co niezbędne do dalszego życia. Witaminą. D w czystej postaci.

I leżę sobie na tej plaży z perspektywy kangura patrząc na wschód słońca w Australii. Nosz kurczę! Jakie to jest fajne wspomnienie. Życzę Wam w Nowym Roku choć raz przeżyć podobną historię, takie doświadczenie już raz w roku przeżyć to już wiele, dar jakby prawie.

Czy wspomniałem już, że potem znowu siedzieliśmy z nimi na kempingu, na plaży o zachodzie słońca? Czy wspomniałem jak karmiliśmy młode i głaskaliśmy te niepełnosprawne, których wypuścić na wolność nie można?

Kangury przestały być nam obce, spowszedniały raczej.

Ale ten wschód słońca przypomina mi te wszystkie historie z kangurami właśnie. Także i te nieopisane tutaj.

I jeszcze na koniec „Oddech poranka”

Jak my, połóż się, wyciągnij ręce w kierunku zdjęcia. Piasek jest jeszcze wilgotny, żywy. Nie oddał, i jeszcze przez dłuższą chwilę nie odda słońcu zgromadzonej wody. Bądź cierpliwy.

Ten kangur na chwilę staje się zastygły. Nasłuchuj, z jego kangurzej perspektywy, jak dzień kolejny nadchodzi w barwach piękna.

Stalowoszary pejzaż, w swobodnym szumie fal, ręka namalowała barwne chmury, chmury szczęścia, dzień nastaje, ciepły i długi.

Nowy rok, metafora początku, nieznanych jeszcze historii. To także fotografia o ciszy, w której można usłyszeć więcej niż słowa – szum fal, oddech wiatru, kroki zwierzęcia na piasku. Możesz napisać piękną przyszłość. Przypomnij sobie, bo w dna ma to każdy człowiek, że może odnaleźć piękno, bo ono jest tam, gdzie potrafimy się zatrzymać i je dostrzec.

Kangur niech będzie przewodnikiem w tej chwili zatrzymanego czasu, symbolem, który prowadzi nas ku temu, co autentyczne, nieuchwytne i wieczne – ku naturze, która nie potrzebuje niczego więcej poza światłem, cieniem i oddechem poranka. Nie potrzebny jest jej człowiek.

Kalendarz – zdjęcie okładkowe, czyli historia pierwsza

Najtrudniej jest zacząć.

Jeszcze wiersze są nienapisane. Bo jakby nie ubrać tego w mowę, to będzie zbyt mało, wobec ogromu. Zawsze mogłoby być jeszcze mocniej, bardziej i piękniej.

Słowa. Te wy i nie-wy powiedziane. Jeszcze. Te za i nie-za pisane. Zdania. Magiczne zaklęcia opowieści.
Zapraszamy we wspólną podróż. Dookoła świata. W zbiorze zdjęć, fraz rzuconych, niekiedy nieprzemyślanych, osobistych. W podróż dookoła wspomnień.

Niech te historie będą i Wasze. By przyniosły uśmiech, radość, i lekkość, by były jak przyjemność z niezobowiązująco spędzonego czasu w gronie przyjaciół.

Cieszymy się, że ruszacie w tę podróż razem z nami.
Zaczynamy? Chodźcie.

Słowny szelest wyobraźni – historia pierwsza

W drodze do Everest Base Camp zatrzymujemy się w Dingboche.  To kolejny aklimatyzacyjny przystanek. Niestety, ani pierwszy rzut oka, ani rzut drugi nie dają nadziei na widoki. Nie pierwszy raz przychodzi to rozczarowanie.

Ech. Szkoda gadać. W zasadzie, to wygląda, że będzie jeszcze gorzej i w sumie lepiej, że wyrzuciłem swoje oczy.

Zaczęło padać.

Potem śnieg zastępowała mgła i mgła – na powrót – stawała się śnieżnym ulepkiem o nieregularnych kształtach pokrywającym ubrania, kamienne murki, dachy. I ten krajobraz. No weź! Szaro-buro-biały. Zastanawiałem się, czy pizza, kawa i ciasto czekoladowe na 4,5 tysiąca metrów nad poziomem morza może nas rozpogodzić. Czy było to spełnieniem marzeń? Oddałbym to wszystko bez wahania, i kartę pełną internetu i gorącą rurę od ogrzewania i wygodny kawiarniany fotel. Oddałbym to wszystko. I może nawet koniuszek małego palca u lewej stopy. Oddałbym. Za piękne widoki. Dookoła nas są bowiem szczyty wysokie. Jednak ich obraz maluje tylko nasza wyobraźnia. Bo za oknem… Za oknem pogoda taka, że nawet zwątpienie się pojawia, o sens wędrówki, i myśli o tym, co sprawia, że jednym wiatr ciągle w oczy?

Dobrze, że jest choć ta kawa i ciasto i dostęp do instagrama. Gwar. Śmiech. Zabawa. Bo potem czeka nas wyjście na spacer pod górę, by złapać wysokość. Ale w takiej pogodzie, to mówię Wam strasznie smutna sprawa, by nie powiedzieć gorzej.

Oblizujemy łyżeczkę i, nasuwając najmocniej jak się da na nasze głowy czapki z wełny owczej, ruszamy. Mijamy pierwszą stupę, i drugą nieopodal. Gór nie widać, wcale a wcale. Złapany w kadrze, we mgle biały koń musi starczyć do generowania wspomnień. Wdrapujemy się wyżej i wyżej i co czeka nas dalej? Czyżby coś widać było, jakieś wierzchołki i błękitne niebo tam na horyzoncie?

Aniko! Chmury się rozrzedzają, i słonce nam się objawia. Jak zacnie! O szczęście!

A w zasadzie krótka chwila szczęścia. Okno pogodowe. Tak powstały kolejne zdjęcia. Gdzie chmury tańczą wokół ostrych szczytów, przebłyski promieni słońca. Chwila w teatrze krajobrazów.

Wiem, że mając te widoki przez cały czas trwania naszej przygody, byłbym w niebie.

Byliśmy jednak tu i teraz. Chmury i mgła przetoczyły się przez nas. My przetoczyliśmy się przez nie w powrotnej drodze. Doświadczyliśmy gór nie w humorze. Zmiennych. Niepowtarzalnych i wyjątkowych. Takie mamy z nimi wspomnienia.  

Bez nich nie byłoby tego, co później, bo później byłoby inne. I trochę też o tym, jest to zdjęcie okładkowe.

Wstaliśmy rano, niezbyt chętnie, ale podczas wieczornej rozmowy, zdecydowaliśmy się ruszyć, nie czekać kolejnego dnia, mimo niepogody. I kiedy kończyliśmy jeść śniadanie… nastała jasność, kolejne okienko pogodowe. Nie biegliśmy, ale maszerowaliśmy żwawo. Ta sama stupa, to samo miejsce, ale z górami na horyzoncie, bezchmurne niebo, jak duże i dobre emocje.

A na horyzoncie? Na horyzoncie już widać, że za kilkanaście, a może już za kilka minut nie widać nic będzie ponownie. A okienko pogodowe z okładki kalendarza zamknie się na ładnych kilkanaście godzin. I znowu nastanie mgła. Szaruga i słota pomieszana z dymem z pożarów, pozostałości których wiatr wznosi z nizin w góry wysokie.

Myślę o czasie spędzonym w Dingboche. Czy warto było się złościć na brak pogody? Pisząc z perspektywy czasu, czuję bardziej wdzięczność, bo najważniejsze okienka pogodowe podczas szesnastodniowego trekkingu mieliśmy łaskawe. Aż trzy lub cztery z nich były z widokiem. I to na Dach Świata.

Błękitne niebo. I słońce na nas spogląda. A ty jesteś ich bliżej niż zwykle. Na kilkutysiącach metrów. Siedzisz sobie na kamieniu pośród kilku nieznajomych i na Everest spoglądasz. No bosko jest i tyle. Ten widok ci wszystko wynagradza.

Kalendarz 2025

Wybierz się w podróż dookoła świata! Podziwiaj piękne widoki i niesamowite zwierzęta podczas eskapady, która będzie trwała cały rok! Kup nasz kalendarz „w 365 dni dookoła świata”.

Co zobaczymy, gdzie się wybierzemy?

Podróż zaczniemy na jednej z pięknych plaż w Australii i zakończymy w miejscowości Namche Bazar w Nepalu z niesamowitym widokiem na Mount Everest. Pozostałych dziesięć miesięcy spędzimy kolejno w: Nowej Zelandii, Keni, Peru, Namibii, Ekwadorze, na Dominikanie, Sri Lance, w Boliwii, na francuskiej Polinezji i w Chile.

Odwiedzimy więc 4 kontynenty i 12 krajów. A wszystko to za sprawą naszego wyjątkowego, autorskiego kalendarza, który pozwoli przeżyć niesamowitą przygodę bez wychodzenia z domu😊 Choć mamy też nadzieję, że zdjęcia w kalendarzu okażą się być na tyle interesujące, że zechcecie wybrać się w podróż samemu!

Dlaczego warto?

– unikalne fotografie z różnych zakątków naszego globu

– ciekawostki na temat każdego z miejsc zaprezentowanego na zdjęciach

– optymalna jakość: poziomy format A3, kredowy papier, 12 stron + okładka i offsetowy wydruk

– proste kalendarium, aby nie zaprzątać sobie głowy czasem i terminami

– super prezent nie tylko dla fanów podróży

– każde ze zdjęć z kalendarza można otrzymać od autorów w formie fototapety, by cieszyć się widokami spoglądając również na ekran swojego komputera. W tej sprawie prosimy o kontakt mailowy na adres: wlodek@slowografia.pl

– dodatkowo każdego miesiąca na tej stronie będą pojawiać się krótkie historie dotyczące zdjęć zawartych w kalendarium.

Dla kogo jest ten kalendarz?

Dla tych, którzy kochają podróże i są ciekawi świata. I dla tych, którzy lubią podziwiać krajobrazy, dla miłośników flory, choć może bardziej fauny. Dla fanów kolorów: lazurowej wody, soczystej zieleni i ośnieżonych górskich szczytów. W sumie to dla każdego😊

wróciliśmy

Ktoś wsiadł nie do tego pociągu, ktoś innny usiadł nie w tym wagonie. Było gardłowanie. I kłótnie i awantury z konduktorem. I szurskie przepowiednie o nadchodzącej zagładzie i rozliczaniu ladacznic, co to się ubrać nie potrafią, by swoimi nagimi ramionami nie wodzić na pokuszenie. Nie było wody i papieru w toalecie.

Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy do skorzystania z automatów z przekąskami. I tak na zmianę. Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy. Przepraszamy. Dziękujemy. Zapraszamy.

Pociąg pędził – momentami – 160km/h. A i tak z Warszawy do Wrześni przyjechał z ponad 20minutowym opóźnieniem. Jak dobrze, że są jakieś rzeczy, które pozostają niezmienne w naszym kraju:)

I tak oto po 10miesiacach wróciliśmy. Minęło, jakby to podroż była maksymalnie miesięczna. Schudłem, zajechałem na amen 3 aparaty i 1 drona, ale to nieważne. Warto było, bo Ziemia zwiedzona:) niecała, bo odwiedziliśmy tylko 22 kraje;) Niepowtarzalne i niesamowite to było doświadczenie. Jeszcze nie potrafię go ubrać w słowa. A i na foto podsumowanie trzeba poczekać, bo zdjęcia do przejrzenia – lekko licząc – idą w tysiące:)