Krzesło wytatuowane miał na klacie.
Widziałem w życiu wiele, setki, tatuaży. Od węża z czarnego albumu Metalliki samodzielnie wydziaranego przy użyciu samodzielnie skonstruowanej maszynki, który był tak zły, że z czasem musiał stać się niewiadomoczyniejszczegorszym tribalem ever, przez całoplecową Matkę Bożą z Guadelupe otoczoną mandorlą zapisaną na ciele w taki sposób, że bliżej jej do dawnego kultu waginy niźli aureoli podkreślającej boskość postaci, a kończąc na kobiecie noszącej moko kauae, czyli tradycyjny maoryski tatuaż na brodzie.
Raczej do wszystkich tatuaży mam ambiwalentny stosunek, ani mnie ziębią ani grzeją, choć potrafię docenić ładny wzór w połączeniu z dobrym wykonaniem. Więc czasami zwracam uwagę co kto ma wytatuowane na swoim ciele.
Ale. Ale. Takie zwykłe, wiesz, plastykowe, ogrodowe krzesło. Wyobraź sobie! W centralnym miejscu siebie. No nie wiem, nie wiem… To było coś innego😊
Właśnie zanurzałem się w toni górskiego jeziora. Moje ciało odpowiedziało impulsami wiodącymi do dreszczyku spokoju, odprężenia.
Czy to krzesło go definiowało? Dla nas w jakiś sposób na pewno. Ale czy jego? Czy wypadało zapytać!? Stary! Bardzo rzadko interesuje mnie, co stoi za tatuażem na czyimś ciele. Ale to krzesło mnie zaintrygowało. Chciałbym poznać historię. Naprawdę. Szczerze. Niczego nie oceniając. Kieruje mną ciekawość. Dziecięca rzekłbym nawet.
Zanurkowałem. Zmęczenie nocy i przedpołudnia starły się. Stare zapiski ze szkolnej tablicy potraktowane gąbką. Zniknęły.
Tego samego dnia wstaliśmy wcześnie rano, niewystarczająco wcześnie jednak, aby zająć jakieś miejsca w zatoczce parkingowej usytuowanej na starcie ścieżki trekkingowej u stóp Roys Peaka. I niewystarczająco wcześnie, by zobaczyć wschód słońca. No trudno.
Kilku parkujących oszukało, śpiąc w miejscu, gdzie spanie jest zakazane. Nie lubię takich. Nie lubię też iść pod górę, w duchocie. A początek roku w Nowej Zelandii do najzimniejszych nie należy. Jednak warto. Troszkę ponarzekać, pomarudzić, postękać tylko po to, by gębę odezwać i nie myśleć o trudzie😊 Najlepsze w okolicy widoki to właśnie z Roys Peaka.
Często na miejscu to piękno mi umyka. W pełni doceniam oglądając już niespiesznie fotografie wyciągnięte z szafy. Bo wzrok słaby mam czasem. I czasem na miejscu głowa nie dojeżdża i stąd też czasem satysfakcja jest nie pełna.
A do tego często zżymam się, bo albo słońce jest już trochę nie takie, albo lekko pada, albo dookoła chińskie turysty rozwalają nastrój. Często pojawiają się u mnie rozpraszacze. Jest ich cała arteria, autostrada aut – rozpraszaczy. Cała masa. Każdy z nich może aktywować synapsy przeczulone na dane zachowania, sytuacje, akcenty, poziomy głośności, brak kultury, wstrzemięźliwości. To wszystko może zakłócić i często zakłóca mi odbiór sceny. Zwłaszcza w tych najpopularniejszych i zatłoczonych przez to miejscach.
Ale jak już się uda zrobić dobre zdjęcie i wykonać je bez tych złych emocji, to cenie sobie najbardziej. Bo wtedy fotografia jest tą z kategorii kojących.
Pani Wiosna zwiewnie mi niesie koszyk pełen polnych kwiatów. A w nim zapach słońca.
I mam tu taką refleksję o czasie. Mijało właśnie mniej więcej sześć miesięcy odkąd ruszyliśmy w naszą podróż. Czy szybciej nam czas płynął, kiedy byliśmy w trasie? To pewne. Choć ta szybkość upływu czas jest wielce subiektywna raczej. Teraz, kiedy już wróciliśmy i idę do pracy, wracam z pracy, mam czas wolny, a potem idę spać, czas płynie wolniej, ale jakby mniej „sensownie”, mniej wartościowo. A „ściśnięcie” i mocne upakowanie wydarzeń, miejsc do odwiedzenia, w skrócie chęć zobaczenia jak największej ilości miejsc i doświadczenia jak największej ilości „rzeczy” w możliwie najkrótszym czasie spowodowało, że 10 miesięcy, bo tyle podróżowaliśmy, minęło mega szybko, jakby miesiąc, dwa, no maks trzy.
Ciekawe jest jednak to, że jak teraz spoglądam na jakieś zdjęcie z podróży, to przywołuje ono tyle wspomnień, że trudno jest je opowiedzieć w tych kilka sekund, które zabrało jego wykonanie. Jakby zdjęcie odwijało przestrzeń czasową i rozciągało ją o kilka długości, bo np. owo zdjęcie z drogi prowadzącej do Mount Cooka staje się dla mnie takim pozytywnym trigerem odpalającym kaskadę zapamiętanych, ale chwilowo ukrytych, a przeżytych wcześniej historii – coś jakby notatka ze zdarzeń:) i tu też jest cała arteria aut wiozących zapisane w pamięci zdarzenia. Te autostrady wypełnione autami lubię, a jednocześnie martwię się, że stracę pamięć, zanim opiszę wszystkie emocje towarzyszące wykonanym zdjęciom…
Wiem, że dopóki jest jeszcze pamięć świeża, to pewnie warto byłoby te historie spisać, aby nie umknęły w czeluściach neuronów, aby nie zatarł ich czas i zawodność ludzkich organów. Co prowadzi do kolejnej konkluzji – że gdybym chciał wydać zbiór opowiadań, ciekawostek i zdjęć z podróży, czas 10 miesięcy, skondensowany w subiektywnym odczuciu do dwóch (o Jezu, jak szybko minęło, jako szkoda, że już – takie mieliśmy wrażenia po wylądowaniu w kraju), wydłuży się znacznie, bo książkę mogę pisać w nieskończoność i nigdy jej nie napisać. Ale czy nie robię tego teraz czasem? Czy sam siebie pytam o prokrastynację czy raczej jestem zdeterminowany, że to zrobię, czego dowód zapisuję właśnie?
[i notatka w notatce, czy ta myśl za chwilę jest świeżą, czy przetworzoną z całej zbiorczej masy doświadczeń: Neurony synapsy atomy! Z czego składają się myśli? I transmitery! Kto to pojmie! Już tylko nadczłowiek.]
Wspomniałem, że zdjęcia są jak zwinięty i schowany do szafy fragment rzeczywistości, fragment wspomnienia. Jakie myśli przychodzą, kiedy oglądam fotografie, kiedy odwijam tę nitkę czasu, czy pamiętam, co działo się dookoła, przed, po, w trakcie naciskania spustu aparatu? Bywa, że podświadomie, mimowolnie, odwija się zapis – czasem – i dnia całego. Szereg doświadczeń.
A droga do lutowego zdjęcia prowadziła właśnie przez Roys Peak, potem przez zasłużony obiad, przez kąpiel, przez kolejne kilometry w drodze, stacje benzynową z lodami i mlekiem prosto od krowy i toaletą, do której docierała ledwie jedna kreska internetu i to 3g nie było nawet, starczyło na załadowanie informacji o lajkach z instagrama ale już nie na załadowanie zdjęcia, i tak aż do nocy, a teraz jakby wykrwawiam się ze wspomnienia.
—
Ta zimna woda zelektryzowała moje ciało przynosząc wytchnienie. Zeszło ciśnienie, a kiedy wynurzyłem głowę, pan z tatuażem schował się w kamperze. Przykro mi. Ani jego historii, ani historii tego krzesła wytatuowanego na klacie nie poznacie.
Odświeżająca to była kąpiel. Zaiste. Bardzo przyjemna, w górskim jeziorze, w Nowej Zelandii. W okolicach stycznia.
Pamiętam, jak stoję na tej drodze, i maluję ten kadr kalendarzowy w plenerze. I wiem, że nie będę specjalnie upiększał. Skadruję tylko do formatu finalnego zdjęcia.
Natura stworzyła coś, czego nie trzeba poprawiać. Gonić za wyidealizowanym kadrem? Szkoda czasu, tak wiele jest do zobaczenia.
Stoi przed nami najwyższa góra Nowej Zelandii i [żartowaliśmy sobie z Mount Cooka gotując nasze jednogarnkowe obiady (że cook to gotować, a cook to też kucharz. Jha ha – suchar (zostawiam go sobie tutaj, a jakże)].
To naprawdę potwór, trudniej go zdobyć niż Mount Everest podobno, ze względów technicznych i to na nim przez zdobyciem góry gór, Edmund Hillary ćwiczył swoje umiejętności. Choć ładniej byłoby powiedzieć: zdobywał umiejętności. To właśnie dzięki doświadczeniom z Nowej Zelandii, w praktykowaniu na Mount Cooku, Hillary został wybrany do udziału w brytyjskiej wyprawie na Mount Everest w 1953 roku, gdzie jako pierwszy człowiek na świecie stanął na jego szczycie. Teraz widnieje Hillary na banknocie pięcionowozlendzkim złotym. A Mount Cook zdobi wasze ściany.
Lubię to zdjęcie, nie tylko ze względu na kompozycję. Lubię je za czas spędzony w tym miejscu, za to, że mogłem stanąć na tej drodze i nikt nie przeszkadzał mi w kontemplacji. Czuję jak wiatr swobodnie rozwiewa anikowe włosy..
Bo to jest taka droga, że jedziesz z rozdziawioną japą. I najlepiej, to byłoby ją przejść fotografując z każdego kilometra monumentalność krajobrazu.
I tak jeździliśmy sobie. Trochę w tę i trochę z powrotem. Fajna ta droga, taka trochę kręta. I zachwycająca za każdym rogiem. Aż do zachodu słońca.
Ale kolejnego dnia dotarliśmy jeszcze bliżej. Do jeziora lodowcowego pod Mount Cookiem, fajny spacer, prosty ale w takim wysokogórskim klimacie. Rwące potoki, specyficzna flora, mosty łączące brzegi. I ostrzeżenia o zimnie jeziora lodowocowego, 3 stopnie zaledwie, o niestabilności i nieprzewidywalności zdarzeń. Zobaczcie sobie film o nowozelendzkiej wyspie, którą odwiedzało się, by pospacerować dookoła czynnego wulkanu. Nie zdradzę pisząc, że historia kończy się tragedią.
Czy napisałem już że trekking był też widokowy? Do dziś pamiętam zaskoczenie i poruszenie pani, która obserwowała, jak robię to zdjęcie Aniki, które jest poniżej. Spojrzała na mój długi obiektyw, następnie na mnie, z obiektywem leżącego w krzakach u skraju ścieżki, mruczałem coś zapewne na niewygody, trudność zmiany ustawień i na pierwsze niedoskonałe zdjęcie.
Zapytała: jakiego robaczka pan spostrzegł, co tam jest w tych krzaczkach, bo nic, a nic nie widzę.
Bo czasami spogląda się inaczej. Patrzę nieco dalej właśnie. I proszę. Może Pani zobaczyć. Tak widzę moją partnerkę, tam daleko, wpatrującą się w oblicze tego giganta, zwanego Aoraki. A ja tutaj skulony w krzakach szukam najlepszego kadru i chciałem jeszcze obsypać ją kwiatami, za to, że namówiła mnie na podróż dookoła świata, jako jej fotografa.
I pani opadła szczęka. [i daję jej okejkę]
Lubię kolory tego zdjęcia.
Lubię, że jest nieprzekombinowane, że tylko to, co dała w danej chwili natura, że wystarczyło to do stworzenia pięknego obrazu z naszej podróży. Kolejnego wspomnienia, zdjęcia odwijającego przestrzeń czasową.
Przepiękne! – westchnęła.
Dziękuję za komplement. Wystękałem, a grymas bólu można było wyczytać z mojego akcentu. Ledwo wstałem z tych krzaków i poszedłem szybkim tempem, by złapać Anikę za rękę.
[Jak to śpiewa Lorde – My boy behind me, he is taking pictures😊 he’s taking pictures]
A pomiędzy tymi dwoma zdjęciami , pamiętam, jak z miejsca postojowego, na którym nocowaliśmy, spoglądaliśmy na niego.
Aoraki długo opierał się nadchodzącej nocy, z daleka wydawał się jeszcze bardziej monumentalny. Nie zniknął całkiem. Ojciec nieba – Rakinui, zapala bowiem każdej nocy gwiazdy nad obliczem swego syna, którego ciało mroźny polarny wiatr zmienił w kamień, a włosy w połacie śniegu, a wszystko to po tym, jak jego kanoe rozbiło się na rafie.
Tak przynajmniej głosi maoryska legenda. Rozbite kanoe stało się południową wyspą Nowej Zelandii. Najwyższy z trzech braci, którzy nie doczekali pomocy, Aoraki dał imię liczącej ponad 3700 mnp górze, a dwaj pozostali bracia stali się prekursorami innych szczytów łańcucha Alp Południowych.
Na moment zgasiłem światełka w naszym campervanie, żeby zrobić zdjęcie nocnego nieba. Je również bardzo lubię, choć nie wyszło mi zbytnio. Pewnie, że chciałbym je mieć idealne. Ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo i tak jest tą zakładką na kartach pamięci, do której mogę wrócić.
Aoraki z bliska wygląda niczym łagodny olbrzym. Spoglądam na kształt jego powłoki, jest granica życia, potem kamień i lodowcowa pokrywa większa niż wszystkie osady dookoła.
A jeszcze są potoki rwące o przedziwnych kolorach zieleni, sinej szarości, i jezioro lodowcowe, no wiadomo. Z nieodłącznymi bryłami o artystycznym wyrazie, kamienia, marmuru, szkła. Jak na Islandii.
—
I w tym oto anturażu Anika zaczęła przechodzić na tamtą stronę. Prawie.
Wróciliśmy ze spaceru, ugotowaliśmy jednogarnkowe danie i zaproponowałem jeszcze szybki godzinny spacer. Ładny punkt widokowy, o ładnej nazwie.
Chodźmy do Kea point!
Ale Anika odpowiedziała. Idź, idź, ja sobie tutaj chwilę odpocznę.
Choć wydało mi się to dziwne, bo zwykły anikowy dzień podróży wygląda tak, że ledwo jest czas, by zjeść śniadanie i obiad, to zlekceważyłem ten sygnał… Podobnie jak kolejny, kiedy stwierdziłem wieczorem, że „gorąco jest w samochodzie i stąd to wrażenie, że temperaturę masz podwyższoną…”
Kto by się spodziewał, że kolejny dzień zacznie się nieciekawie?
Obudziła mnie prośba: „Zabierz mnie na pogotowie”.
Jedziemy do placówki zdrowia.
A wszystko przez nieodłączny element nowozelandzkiego krajobrazu.
Muszki. Przypominam je sobie. Wkurzające miniskurczybyki [choć lepiej nazwać je tak, jak naprawdę je czasami nazywaliśmy: skurwiele], które są prawie wszędzie, gdzie zbiorniki wodne, gdzie trochę wilgoci, pojawiają się niespodziewanie i wgryzają ci się wszędzie, gdzie tylko trochę ciała odsłonisz, atakują minichmarami.
Natrętne. Natrętnie.
Swędzi. Nie.miło.siernie.
Swędzi! Swędzi!
Szaleńczo się drapiesz, nie możesz przestać, bo co byś nie zrobiła, co byś nie zrobił, to swędzi. I tak oto poprowadziła natura proces wdawania się zakażenia. Rozdrapujesz miejsce ukąszenia. No. Ale na szczęście wynaleziono penicylinę. I czasem wesoły lekarz się trafi, który uratuje życie obcego z uśmiechem na ustach. I w miłej atmosferze.
Choć niedobrze zaczął się ten dzień, to fajnie minął.
Byliśmy najpierw na basenie – jak podróżujesz campervanem, to część twojego rytuału, bo gdzieś wziąć prysznic trzeba, potem – lekko siąpiło pamiętam – udaliśmy się na anikowej stopy oględziny, żarty z lekarzem, bandażowanie, receptę na penicylinę. Wykonaliśmy płatność, A. wzięła tabletkę i strach minął.
W Twizel zrobiliśmy jeszcze pranie, zjedliśmy skromne śniadanie, wykupiliśmy receptę i skorzystaliśmy z oferty marketu Four Square i pojechaliśmy dalej. Poleżeć nad jeziorem na trawie.
—
Nie wiem gdzie podziałem tę pięciodolarówkę. Ah, jaka szkoda.
Widnieje na niej bowiem wizerunek Edmunda Hillarego, który jest autorem słów rozpoczynających wpis, a na dodatek łączy lutowe i grudniowe zdjęcia kalendarza. Ten Nowozelandczyk zdobył bowiem jako pierwszy (wraz z szerpą Tenzingiem Norgayem) Mount Everest, a swoją przygodę ze wspinaczką rozpoczął w rodzimej Nowej Zelandii. Jednym z najważniejszych etapów na jego drodze do światowej sławy było zdobycie najwyższego szczytu Nowej Zelandii – Mount Cooka, znanego również jako Aoraki, w stronę którego spogląda na wspomnianej pięciodolarówce.
Zacząłem od cytatu z Hillarego (to tytuł wpisu, który tyczy się nie tylko podróży, ale w zasadzie może odnosić się do wszystkich trudów życia) i cytatem z niego doprowadzę do brzegu to opowiadanie: “If you have plenty – more than enough – and someone else has nothing, then you should do something about it.”
Z tego to powodu, że jeszcze chwilę trwają aukcję WOŚP, a na dwóch z nich można jeszcze wylicytować w szczytnym celu nasze kalendarze z podpisem Jurka Owsiaka.
Zostawiam linki – tutaj aukcja pierwsza, tutaj aukcja druga.
Tymczasem: Kia ora! Bądź zdrów! Tym fantastycznym zwrotem z maoryskiego, które weszło do nowozelandzkiegio angielskiego was pożegnam. Do zobaczenia za miesiąc.
Kia ora! Znaczy: Miej życie!
PS. Obraz drogi prowadzącej prosto w stronę monumentalnych gór zawsze mnie „chwyta” za serce. To dla mnie tożsame z podróżą, wolnością, odkryciami, spostrzeżeniami, nawet tymi banalnymi.
I zawsze budzi takie zdjęcie – przynajmniej we mnie – ducha podróży. Chcę być tam i zrobić to zdjęcie!
Z podobnych miejsc, które przychodzą mi teraz do głowy, chciałbym Wam polecić:
– Park Narodowy Fiordland, Nowa Zelandia; jak już ogarniesz prowadzenie lewostronne starego auta w zadumie nad pięknem krajobrazu, to na drodze prowadzącej do przystani skąd rusza się na Milford Sound, będziesz zachwycony: widoki na góry, wodospady i doliny, które dają radość niemal jak widok na Mount Cook.
– Park Narodowy Torres del Paine, Chile; patagońskie góry w Chile oferują spektakularne widoki na strzeliste szczyty, lodowce i rozległe równiny. Drogi prowadzące przez park tworzą niesamowite połączenie natury i przestrzeni. Zobaczyć je na żywo to jest coś!
– Salar de Uyuni w Boliwii, a to ze względu na bezkres (na samej pustyni) i krajobrazy otwartych równin z górami na horyzoncie, a najlepszą z nich jest pustynia zwaną Salvadora Dalego. Formacje skalne to jedno, ale mnie urzekła jej niezwykła plastyczność krajobrazu.
– Góra Fitz Roy, Patagonia, Argentyna, no z nią mamy na pieńku, bo średnio nam się chciała pokazać w wymarzonym kadrze, jak w przypadku Mount Cooka, z drogą wijącą się po horyzont, by finalnie doprowadzić wzrok do podnóża tego ikonicznego szczytu
– wszystkie islandzkie, norweskie i farerskie drogi, gdzie malownicze trasy wiodą wśród gór i wodospadów
– last but not least (czy jakoś tak) nie może zabraknąć i Dolomitów; włoskie Dolomity. Dramatyczne, postrzępione szczyty. Wiją się drogi przez doliny, przełęcze, prowadzą pod parkingi, z których wiodą drogi na szczyty.