Tenia i Kanzania / kalendarz historia nr 4

Zbitek nazw tych dwóch krajów sprawia, że plączą mi się słowa. Muszę się na chwilę skupić, by wypowiedzieć szybko Kenia i Tanzania. Tanzania i Kenia. Tenia i Kanzania.

Kanzania. Proszę… Tenia. Bardzo…

No powiedzcie sami! Jak to wymówić poprawnie i szybko bez błądzenia?

KaTe… wrrrr!

ken tan, tan kan, Tanzania Kenia, Ten Ken, tan ken i Kanzania i Tenia.

Lalala

Kenia i Tanzania, Tanzania i Kenia

Tenia i Kanzaniaaa. Aaaa!

Ha ha ha. Kenia! Aaa! Tanzaniaaaa! Aaa! Kenia! Ha! Tan – za – nia! ha

Jakbym nie potrafił zapamiętać, gdzie te kraje na mapie leżą, co je łączy, co dzieli, czego i gdzie można doświadczyć i jak wielkie obawy miałem, kiedy rozważaliśmy, do których afrykańskich krajów się wybrać na podsumowanie, na zakończenie naszych wojaży.

W głowie dźwięczały mi słowa, uważaj. Bezpieczeństwo. I historia koleżanki, która dała się w Tanzanii złodziejom podejść.

A ja wcześniej, podczas wyjazdów służbowych do Johannesburga i Lagos również widziałem to i owo. [kiwam znacząco głową, anegdotyczny przykład, wiadomo, moja wiedza jest bardzo pobieżna. Choć obiektywnie bezpieczeństwo w Afryce jest niższe niż w Europie. I to zdecydowanie.]

Groteskowa zbitka. Wpatrywali się w nas, spoglądali na nas ze zdziwieniem i z zaciekawieniem. Na zewnątrz kroczyły cienie. Zamiast zegarków, czy parasoli, paralizator chcieli nam sprzedać. A ten jeden, po przeciwnej stronie ulicy nie odwracał wzroku od aparatu. A spojrzenie w oczy i uśmiech, zachęcał do nieoczekiwanego i niechcianego, nachalnego zbliżenia. Strzelanina na whatsapie, ucieczka przed taksówkarzem, w trakcie wojny z kierowcą ubera. Trwa konflikt, tlą się kolejne w ciemnych zakamarkach miasta. I jazda w nocy po zioło. Bez ochroniarza, handlarza „du ju łant supot or lokal syst[h]a?”…]

Karabiny gładkolufowe, ochroniarze i bramki jak na stadionach, rozpięty drut kolczasty wzdłuż posiadłości i apartamentów, gdzie mieszkamy, a przede wszystkim dojmująca bieda nad wyraz widoczna. I zewsząd.

Ale i widziałem inną od tej ciemnej strony Afrykę, poznałem fajnych ludzi, uśmiechniętych i uśmiechniętych prawdziwie oczami.

Opisać jej piękno. To jakby dać się pochłonąć emocjom w nich zawartym, wypełnionych historią nieodkrytą. I każde przeżywać żywo.

Jak.

Pierwsze doświadczenie safari. W parku Krugera. Jarałem się bardzo. Przeżyłem to mocno. Płakałem, kiedy przez telefon Anice opowiadałem, jakie zwierzęta i w jakich okolicznościach widziałem i jak mówiłem, że bardzo, ale to bardzo chciałbym, aby była wtedy ze mną, żebyśmy mogli to wspólnie przeżywać.

Teraz Afryka miała być zwieńczeniem naszej przygody. Piszczeliśmy już cienko, ze względów finansowych. Z różnych względów trudno nam było utrzymać w ryzach założenia budżetowe. Trochę z wygody, trochę ze względów czasowych, trochę z powodu płynności zdarzeń i spontaniczności podróży.

A żeby Afrykę ogarniać samodzielnie, budżetowo, potrzeba czasu, spokoju głowy i wysokiego poziomu koncentracji, by móc odpowiednio planować, by móc trzeźwo myśleć, ostrym jak brzytwa łączeniem faktów, doświadczeń, zebranych informacji, reagować.  Od razu.

Po tych ponad ośmiu miesiącach ciągłej zmiany miejsc, krajów, kontynentów,  byliśmy zwyczajnie zmęczeni i ze względu na powyższe, jak najmniej chcieliśmy cokolwiek organizować samodzielnie. Owszem byłoby taniej, ale ryzyko pomyłki, która mogła skończyć się w najlepszym wypadku kradzieżą, za bardzo wdzierało mi się do bani.

Zajrzeliśmy więc po raz ostatni na konto, westchnęliśmy i stwierdziliśmy zgodnie, że jeśli nie teraz to kiedy i że, przepraszam za słowo, jebać biedę. To w końcu tylko pieniądze. A przed nami piękno.

Afryka. Być może wielka piątka, być może spotkanie ze zwierzami z króla lwa, nie pomijając Zazu, zwanego po prostu dzioborożcem.

No dobrze będąc już precyzyjnym. Zazu aka African Red Billed Hornbill, w Polsce znanym jako Toko czerwonolicy. I w ogóle poszukując informacji na temat nazewnictwa – to dygresja mała – klasyfikacje flory i fauny bywają mega mylące. Poczytajcie o uchatkach, kotikach i fokach. [to też mogłoby być niezłą rymowanką. Jak tenia i kanzania] i dołóżcie do tego fakt, że poza drobną „reklasyfikacją” i zmianą nomenklatury, całkiem niedawno postanowiono zmienić nazwy i porządkowano największą, najpoczytniejszą, no źródło źródeł, encyklopedię flory i fauny. Nooo. Mega fajny temat, ale też duże zamieszanie.

A przy tej okazji, wprowadzam do opowiadania nowość:

[przerwa na ciekawostkę!]

Na czas wysiadywania i karmienia piskląt, samiec dzioborożca zamurowuje samicę wewnątrz dziupli pokrywą (mieszkanka błota, odchodów i nadtrawionych owoców po zaschnięciu tworzą twardą pokrywę), w której pozostawia niewielki otwór, przez który karmi samicę i młode. W momencie kiedy pisklęta urosną, a w dziupli zrobi się zbyt ciasno, samica rozkuwa otwór, wydostaje się na zewnątrz, po czym ponownie zamurowuje wejście do dziupli i razem z samcem kontynuuje wykarmianie młodych.

[koniec przerwy na ciekawostkę!]

Koniec dygresji.

Gdzie Dom z Papieru spotyka złoczyńcę z filmu Quentina Tarantino

W końcu. Wiza załatwiona bezproblemowo. Loty łączone na ponad miesiąc do przodu kupione. Z takim wyprzedzeniem zaplanowany mieliśmy jedynie lot na początku naszej wyprawy – do Kartageny, przez Stany.

Kolejny etap podróży. Ostatni kontynent na naszej mapie. Zaczynamy.

Nairobi. Szybka wymiana resztek pieniędzy. Internetu zakup kontrolowany. Chwilę czekamy. Jest nasza taksówka. Pan dość – muszę przyznać – zorganizowany. Dzień dopiero wstaje, a my bez poślizgu jedziemy do miejsca, skąd rozpoczniemy wycieczkę.

Jedynym kłopotem – zdaje się – będzie to, że chwilę wcześniej, no dosłownie przed wejściem na pokład samolotu w Dubaju przyszedł esemes. Jak piorun. Jak wyrocznia. Drogi kliencie. Podejrzana transakcja. Zablokowaliśmy ci kartę. Skontaktuj się z nami.

Jak? Jak zaraz noc w samolocie? Jak weekend? Jak koszt połączenia, to 10 zł za minutę, a z doświadczenia połączenie z konsultantem, do jego rozpoczęcia, trzeba liczyć na około od 6 do 10 minut nawet!

Ta karta, to było jedyne źródło pieniędzy już w tym momencie. Wiadomość, która ciąży cholernie, przez noc całą i przez dni kolejne. 

Na szczęście na tę wycieczkę dolary wypłaciliśmy wcześniej. Jakoś to będzie.

Choć dzień już wstał, to słonce nie rozświetlało ulicy między budynkami, gdzie mieści się biuro agencji organizującej nasz wyjazd do Masai Mara National Reserve. Taki dziwny półmrok bardziej niż półjasność. Wyprzedzę rozwój wypadków i jedynie nadmienię, że o negatywnych doświadczeniach z firmą nie będę się rozwodził, bo nikomu to nie pomoże.

Budynek z zewnątrz wyglądał jak zaniedbany polski  biurowiec rodem z lat 80. Wszedłem do klatki schodowej. Obiekt wypełniono powietrzem klejącym się i śmierdzącym dymem papierosowym i dodano do tego klaustrofobię. I jeszcze kraty tu i ówdzie, skrzypieniem ciągnące się drzwi i straszące dźwiękami telekomy.

Poczułem się bardziej jakbym zaczynał zwiedzanie od więzienia, albo jakbym wchodził przehandlować nerkę, niż wykupić wycieczkę samochodową po afrykańskiej sawannie, równinie, gdzie czekać będzie na nas doświadczenie zbiórki przed wielką migracją, zwierzęta wielkiej piątki i inne wielkie – jak krokodyle i hipopotamy i miejscowi Masajowie.

Wszedłem po schodach na piętro, zdaje się, że drugie, cierpliwie odczekałem swoje przed biurofonem, zazgrzytał dźwięk otwieranego zamka, pchnąłem więc drzwi i dotarłem. Pomieszczenia ociekało lata świetlne temu zaschniętą farbą, jej nieco plastykowo-gumowa struktura połyskiwała kolorami sinej, zgniłej, piaskowej zieleni.

Siedzieli tam spoceni. Trochę księgowi, trochę akwizytorzy, średnio nami zainteresowani, niechętni, by cokolwiek powiedzieć, poza tym, że mamy przygotować pieniądze, poczekać na spotkanie z szefem, choć tak naprawdę agencją rządziła szefowa – tutejsi ekspedienci, na pierwszej linii frontu z klientem. Z precyzją na bakier, raczej wyjebane, trochę trzeba oszukiwać, naciągać trochę delikwentów. Taki flow mieli w sobie, chociaż ufałem, że wypełnią umowę.

Weszliśmy z plecakami do magazynku. Wrzuciliśmy zamknięte kłódkami plecaki na górę jednej z szafek, gdzie akurat znalazło się składzikowe miejsce.

Otworzyły się kolejne drzwi i niski głos się odezwał.

Wejdźcie.

Tu możesz zostawić komputer, swoje dyski i co tam jeszcze potrzeba.

Skrzypiała prawdziwie ta metalowa szafa, potem zobaczyłem rękę i zajrzeliśmy jeszcze bardziej do środka.

Big boss wyglądał jak Marsellus Wallace ale na sterydach. Jego przysadzista sylwetka wypełniała niemal całe pomieszczenie pozostawiając jedynie miejsce na monitory, regały z metalu, sejf wielki. I biurko, mocno powycierane czasem i ruchami ręki. On liczył pieniądze.

No nieźle – pomyślałem o Marcelusie, jego pracownikach i całym tym zamieszaniu, jakie stało się naszym udziałem.

No nic. Taki to lokalny koloryt. Niczego nie wskóramy ani teraz, ani potem, podczas reklamacji.

Ładne ma pan biuro – zagadałem.

Zostawiłem swoje graty dodając, że są one dla mnie ważniejsze niż nerka, którą – jak wspomniałem – spodziewałem się tu prędzej sprzedać. Laptop z pracą zapisaną, rozgrzebanymi projektami i dyski hdd, miałem ich kilka, w tym ten kupiony po długiej walce, niczym o ogień, kiedy godzinami przemierzałem sklepy w dzielnicy handlowej boliwijskiej stolicy La Paz, i ten kupiony w biegu, w drodze, normalnie, jak człowiek, w sklepie z elektroniką w Nowej Zelandii na wyspie południowej, ale ważniejsze niż gdzie, to to, co jest na tych dyskach – kilkadziesiąt tysięcy zdjęć z wyprawy. No chyba bym się załamał, gdyby coś im się stało. Teraz. Na koniec podróży.

Marsellus pokiwał ze zrozumieniem, skinął ręką.

Są tu bezpieczne. Dobrej zabawy. Zajmie się wami. Stivie, choć tutaj szybko, bo Stivie, który mógł mieć być może lat dwadzieściakilka, stał już za nami.

Poszedłem jeszcze do kibla. Wody z kranu się nie spodziewałem, ale potrzeby płukać też nie mogłem, i jak zawsze w takich sytuacjach, minąłem współpasażerkę, wymieniając wzrokiem cały bagaż doświadczeń związanych z brakiem wody w takich miejscach.

Na ulicy słońce aż raziło w oczy. Matowymi, ciepłymi promieniami rozświetlało historie zapisane pixelami na aparatu matrycy. Zbiory historii i opowiadań, tak znacznie różnych od naszych, zwanych zwykłym życiem. Pospolite. 

Wieczorny gejm drajw land kruzerem

Stivie zapakował nas, naszych partnerów w podróży i nasze toboły do Toyoty Land Criser o 6 gwarantowanych miejscach przy oknie, z podnoszonym dachem dla lepszego komfortu oglądania flory i fauny i oczywiście z napędem 4×4, który okaże się pomocny, choć nie zawsze rozwiąże problemy, na które auto – o czym przekonamy się wkrótce – napotka.

– Wpakowaliśmy w niego wszystkie nasze oszczędności, wyremontowaliśmy i jeździmy na zmianę z partnerami. Jeszcze kilka lat spłaty nam zostało, ale jak na razie dobrze nam idzie. Chcesz poprowadzić? No dobra. Dam ci później spróbować, a na razie to w drogę. Ku przygodzie.

Zjemy więc śniadanie przy punkcie widokowym na Wielki Rów Afrykański. Będzie dłużyła się jazda. Będą i olbrzymie wertepy. No nie można tego nazwać drogą. Wcale. Doły, dołami popychane. Podskakiwaliśmy na nich przez kilkanaście ładnych kilometrów, i potem na wjeździe i wyjeździe z parku dnia pierwszego i dnia drugiego. Wytrzęsło nas bardzo. Oj bardzo.

Na wjeździe do parku, zostaliśmy lekko przyatakowani. W ofercie była tutejsza cepelia. Ale nas już wtedy interesowały tylko zwierzęta. Nerwowo żeśmy czekali na bramie, aż sprzedadzą Stiviemu bilety, żebyśmy mogli już wjechać i zobaczyć ten majestat.

Wieczorny gejm drajw. Tak to nazywali.

Czyli jazda naszym land criuserem, mała pętla, po parku przed zachodem słońca.

Byliśmy w czerwcu, miesiącu – teoretycznie, bo nie jest to policzone kalendarzem, natura ma własny rytm czasu – przed wielką migracją, spektaklem, kiedy miliony gnu, zebr i gazeli przemierzają Masai Marę w poszukiwaniu świeżych pastwisk. To jedno z najwspanialszych widowisk przyrodniczych na świecie. My byliśmy w jej przededniu. Albo przededniu przedednia. Nigdy nie wiesz na pewno.

Ale fajnie się zginają te żyrafy i fajnie drży skóra na zebrze. Masai Mara, część jeszcze słynniejszego Serengeti, jeden z najpiękniejszych rezerwatów przyrody w Kenii. No witaj! Cześć i czołem. Fajnie cię zobaczyć.

Równiny porośnięte trawami, na horyzoncie majaczące wzniesienia. Gdzieniegdzie drzewa, akacje, i – ta – jedna – skała.  Najważniejsza skała tego dnia.  

Krążyliśmy po nieutwardzonych drogach i wjeżdżaliśmy w miejsca, gdzie drogi nie było wcale. I już jakieś zebry, gnu (fuj, brzydactwa!) i kilka ptaków, w tym kraskę (ach jaka kolorowopiękna), i bawoły i na dokładkę – no dobra powiem, bo skisnę, jeśli nie wypowiem, że –  szakala (srającego) także zauważyliśmy, no ale to właśnie na skale czekały na nas te najbardziej wyczekiwane, majestatyczne zwierzęta. Creme dela crème dnia dzisiejszego mili państwo.

Cztery lwy.

A dokładniej.

Lwica z trzema młodymi lwami.

Żeby być precyzyjnym.

Ależ to jest widok!

Mrrrau!

Ach ta krótka chwila z kotami w świetle zachodu słońca.

Warta każdych pieniędzy. Bezcenna rzekłbym nawet.

Nie za wiele mam tutaj do napisania.

Jest skała. Cztery lwy, w ogóle nie zainteresowane nami, i nasze auto wypełnione ze wszech miar podnieceniem ze spotkania. Bliskiego. Jakbyśmy wprosili się na oglądanie telewizji do czyjegoś mieszkania.

Cieszyłem się jak głupi z tego spotkania, ale jeszcze bardziej cieszyłem się, kiedy zerkałem na Anikę. Jej wewnętrzna Elwirka, jej zwierzolubność do potęgi entej, dosłownie łzami radości się na moich oczach stawały.

Niektórzy jechali za nami. Jechali i nie dojechali [schadenfreunde zwłaszcza, że byli Niemcami]. Nie dojechali, bo utknęli w błocie.

A my, skróciliśmy więc oglądania kotów, w magicznym momencie dnia, aby im pomóc.

No przyznam się szczerze, że nie uśmiechało mi się to wcale.

Bo dopiero co jakieś ciekawe zwierzę żeśmy zaobserwowali, a tu już nas odciągają, od radości spotkania w idealnym momencie, to safari od razu zaczęło się z wysokiego C, ale był to bardzo krótki moment radość, po którym lekko się rozgniewałem.

Ale ze zrozumieniem. Choć wiem, że kolejnych pięć minut nie zmieniłoby niczego w położeniu Tych Co Utknęli W Błocie. Ani trochę. Niczego.

A dla nas. Ta chwila mogłaby trwać dłużej, choć trochę. Niczego nie pragnąłem wtedy bardziej. Chciałem więcej. Niczego tak bardzo nie chciałem, jak spędzić z tymi lwami choć tych kilka minut. Kilka minut dłużej.

Zżymam się trochę, bo kiedy ustawiam sobie, co wybrałbym spomiędzy dwóch, co wolałbym robić, czego doświadczyć podczas wyjazdu w naturę krótkiego, to nikt mnie nie przekona, że nie wolałby spędzić ze zwierzętami czasu dłużej niż wyciągać auta, których koła zatrzymała ziemia.

Gdyby na szali było coś innego niźli pomoc, np. powrót, żeby grillować, śpiewać i tańczyć, to wolałbym, spóźnić się na te aktywności, albo nie dojechać na nie wcale, oponowałbym głośno, aby zostać dłużej.

Ale ta pomoc, której udzieliliśmy wtedy, i której udzielaliśmy kolejnego dnia jeszcze, tego samego dnia, kiedy i nam pomocy udzielono, to taka krótka lekcja o tym, że jutro też będzie dzień i los może komuś innemu nie sprzyjać, albo może trafić na nas. Ale razem możemy więcej, bezinteresownie można pomagać lub pomagać interesownie, licząc, że jutro ktoś nam pomoże, albo uznać, że to jest kodeks afrykańskiego safari w Masai Mara, gdzie możesz poruszać się poza wyznaczonym szlakiem, poza wyznaczoną drogą. Po prostu jechać offroadowo. Pamiętaj jednak przy tym, musisz o tym pamiętać, że ziemia nie zawsze wchłonie całą wodę, że możesz znaleźć się w niebezpieczeństwie, w kłopotach [jak jazda offroadowo wpędza zwierzęta w niebezpieczeństwo].

Jutro może być twój dzień. Może trafić na ciebie. Niekoniecznie w pozytywnym sensie

Dziś ty ratujesz kogoś z kłopotów, jutro ciebie ratują z kłopotów.

Choćby z tego względu autobusy nie przemykają jak szalone, kiedy widzą, że na poboczu ktoś potrzebuje pomocy.

Że zdarza się, że mając zwierzęta – jak my lwią rodzinę tropiącą zebry – na wyciągnięcie lufy aparatu, lornetki, zawracamy, bo widzimy, utknięte w błocie auto. Wiemy, że trzeba im pomóc. Bo nie znasz dnia ni godziny.

I myśl ta o bezinteresownej pomocy jest uniwersalna, bo kiedy przekraczaliśmy granicę pomiędzy Kenią i Tanzanią, co jest w ogóle tematem na osobną opowieść, by wsiąść potem do autobusu, który ruszy z nami ku dalszemu ciągu afrykańskiej przygody, nie myślałem o strachu. Pani dała nam okejkę i bransoletkę, by zachęcić do kupna cepelii, odmówiliśmy, a autobus wystartował i jechał prostą, wydawało się niekończącą się po horyzont drogą…

Aż stanął.

Zatrzymał się na poboczu pośrodku niczego. Zaniemógł. Na jak długo? Nie wiadomo.

A moja wyobraźnia (kiedyś o tym też opowiem, bo pracuje ona na podwyższonych obrotach w każdej podroży i są to podróże w stany kreujące katastroficzne scenariusze często), zaczęła sobie swobodnie folgować snując wizje ludzi, którzy wychodzą z tych krzaków, dzierżąc karabiny przy nodze, aby zabrać nam kosztowności, bagaże, a może, a nawet i życie może…

Wyskoczyłem z auta, duszno było, lekko nieznośnie, a kierowca busa wraz z asystentem gmerali już coś przy silniku leżąc na podłodze. Po chwili zatrzymał się inny autobus. Twarze turystów zdradzały to samo, co moim udziałem było kilka dni temu, że dlaczego zatrzymujemy się przy drodze, skoro musimy dojechać gdzieś tam, do celu o konkretnej godzinie, o konkretnej porze.

Dziś padło na was. Jutro moje auto może potrzebować naprawy na drodze. To uniwersalne prawo – wypowiedziane przez pasażera z pojazdu „ratunkowego” – sprawdziło się ponownie

Lokalsi wymienili dwa zdania, było słychać skrzypienie klucza, metalu, fach mechanika mieli jednak w ręku, bo już kilka minut później silnik jęknął, stęknął, a koła wróciłby na asfalt kierując bolid ku celowi.

Można napisać wiele o safari w Kenii i Tanzanii, jak zwykle źle jest zorganizowane, w sensie, że mogłoby być lepiej. Nieco droższe, ale bez zbędnego czekania, bez łącznia różnych grup i programów, bez oszukiwania.

Ale, jeśli jest to pierwsze lub drugie takie spotkanie z taką dziką przyrodą, to wiele mogę wybaczyć. Również niesienie pomocy i wyciąganie z błota, przy której to czynności nasze auto nie przydało się wcale. I raczej nie przydał się nasz kierowca podczas burzy mózgów i kreacji scenariuszy na wyciągnięcie jednego, zwłaszcza, że drugi, który starał się mu pomóc utknął jeszcze bardziej koncertowo. Piękna to była akcja ratunkowa. Trochę śmieszna, trochę straszna, ale zapamiętywalna na pewno. Zostanie mi w głowie.

Tak samo jak w oczy lwa spoglądanie.

I jak Kenia z Tanzanią. Lub Tenia i Kanzania.

PS. Sprawdziłem sobie. Nie żeby było to jakoś super istotne, ale na tyle ważne, kiedy analizujesz źródło, zasadność i poziom gniewu.

Od momentu pierwszego, do ostatniego zdjęcia lwicy pośród młodych na kamieniu minęło równo 15minut. Krótki kwadrans afrykańskiego piękna.

PS 2. Uważać trzeba – to w kwestii bezpieczeństwa. Ale nie tylko w Afryce. Wszędzie uważność, rozwaga, niezależnie od poziomu wyczerpania, powinna być zachowana. Nie można też się dać zwariować. Jeśli lokalsi mówią, że lepiej gdzieś nie iść, to nie należy się tam pchać. As simple as that.

Dodaj komentarz