Ale jak to nie ma naszej rezerwacji?
Proszę sprawdzić jeszcze raz.
Dablju, El, Oł, Ci, Hejdż.
Tak, ze śniadaniem.
Przez booking.
Zapisuje recepcjonistce moje nazwisko na kartce. Wielkimi literami. Szukamy w systemie. I pomiędzy papierową stertą listów. Jednocześnie wyparowuje ze mnie złość. Wyparowuje ze mnie każda kropla deszczu, który złapał nas na ostatnich kilometrach marszu.
Jestem zdenerwowany. Nie mogę odetchnąć fizycznie i psychicznie. Choć tak blisko celu.

Czasami potrzeba cudu, by kupić bilety i móc zobaczyć jeden z cudów świata
Kilka dni wcześniej próbowaliśmy kupić bilety przez internet. Niemożliwe. Zawieszka lub zmiana systemu.
Próbowaliśmy kupić w agencjach. Ale oferowały one wszystko, poza wejściówkami. To znaczy: transport w te i wewtę [tu przerwa na dykteryjkę, bo zastanawiałem się, jak to się pisało i czy przypadkiem nie jest tak, że ten zwrot zaczerpnięty z dziecięcej pamięci jest przeze mnie po raz pierwszy przelewany na papier. Otóż jak twierdzi pań Mirosław Bańko – Jak napisać: „w te czy we wte”? – w słowniku poprawnej polszczyzny pozostaje kwestią otwartą😊 Nowy słownik ortograficzny PWN podaje pisownię w tę i we w tę, a Inny słownik języka polskiego – wte i wewte. W tekstach spotykamy obydwa zapisy. Wyrażenie jest potoczne i zapisywane dwojako: pedantycznie albo z uproszczeniami. Tak więc zapisałem z błędem, bo zgadywałem tylko, jako że nie przeczytałem też tego zwrotu nigdy wcześniej na kartach książki, choć przyznać trzeba szczerze, niewiele czytałem😉 dykteryjki to koniec]
Wracając do głównego wątku. Jak wspominałem, próbowaliśmy w agencjach kupić bilety na jeden z cudów świata. Ale agencje te oferowały wszystko, poza wejściówkami. To znaczy: transport w te i we wtę, prowiant, zakwaterowanie. I jedynie szemrane gwarancje, że ktoś, już na miejscu, pomoże w zakupie karty wstępu. Żaden agent nie dawał nam jednak gwarancji, że uda się nabyć bilet na konkretny dzień, nie wspominając już o konkretnej godzinie. Jak tu coś planować?
Stwierdzenie: trzeba pytać na miejscu, trzeba kupić na miejscu, osobiście. Dziwne, tajemnicze, denerwujące. Ten brak pewności, brak możliwości zakupu konkretnego terminu, z ryzykiem, że będzie trzeba stracić dzień na miejscu. Słyszeliśmy te historie już wcześniej. Jak choćby podczas trekkingu w kanionie Colca, od poznanych holendrów, których znajomy wybrał się w ciemno i przez to, że nie udało mu się kupić biletu od razu na miejscu, wrócił rozczarowany, bo nie mógł zostać dłużej i czekać kolejnego dnia. I potem, w naszym hostelu w Cuzco, gdzie gość opowiadał, że też nie udało mu się kupić biletu od razu na kolejny dzień, więc zmuszony był zostać na miejscu, w miasteczku, gdzie turysta służy temu, aby wszystkie okoliczne biznesy mogły na nim zarobić. Jak w polskim Zakopanem.
–
Ale nam się udało. Udało w połowie. Na razie. Bo stoimy właśnie w recepcji dzierżąc bilety w dłoni. Ale są to bilety, które upoważniają nas do tego, by już za chwil kilka stanąć w kolejce do zakupu biletu właściwego.
Musimy stawić się o 17:30 na miejscu. To za piętnaście minut. Na tablicy, w którą wpatrywaliśmy się stojąc w przedkolejce po przedbilety, widniało, że na jutro są jeszcze dostępne karty wstępu. Potrzebowaliśmy więc jeszcze odrobinę szczęścia.
–
Tymczasem trzęsę się. Jestem wkurzony. Stoję w korytarzu hotelu, w którym nie ma naszej rezerwacji i ociekam złością. I ociekam deszczem.
Cholera! Jeszcze raz sprawdzam! Lokalizacja właściwa. Bez dwóch zdań. Na mapie gugla pulsuje kropka tam gdzie trzeba. Nazwa hotelu jednak jest niewłaściwa.
Właściwy hotel jest – dokładnie nad nami, trzeba tymi schodami, do góry – mówi recepcjonistka.
Burknąłem pod nosem dziękuję.
Cholera! Nosz kurwa mać! Zrobiłem przecież pani burę. O brak rezerwacji miejsca w złym miejscu. Ale ze mnie burak.
Teraz się z tego śmieję i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie był w podobnej sytuacji, w podobnym miejscu, gdzie w natłoku warstw stresogennych okoliczności wszedł nie do tego biura, sklepu, wszedł, jak ja, do niewłaściwego hotelu?
No właśnie. Ha ha. Bardzo śmieszne. Teraz. Bo wtedy, wtedy myślałem, że coś zniszczę.
Chciałem się tylko przebrać z tych mokrych ciuchów, wypić ciepłą herbatę, a potem stanąć w tej cholernej – właściwej już – kolejce i kupić bilety na pierwsze poranne wejście.
Chciałem tylko wiedzieć, że wejdę, że będę miał następny dzień zaplanowany, chciałem zobaczyć tylko jak słonce promiennie wstaje nad Machu Picchu! [czy wymagam za wiele? No powiedzcie sami?]
–
Chwilę później wymieniamy uśmiechy z kolejną recepcjonistką. Biorę pokojową kartę we właściwej już lokalizacji. Winda, korytarz, drzwi uchylone. Nasz pokój. Ale nie wygląda on tak jak w opisie. Nie wygląda tak jak na zdjęciach. Jest jednoosobowy, nie ma suszarki i z okna, zamiast na góry, ma widok na tzw. studnię, więc stąd te zasłony.
Dzwonię do recepcji. Tak, czy tego się nie spodziewałem? Do złego pokoju zajrzałem…
Aniki reakcję przez litość dla mnie przemilczę. Ale to już – zdaje się – koniec nieszczęść i niefortunnych zdarzeń. Nosz ileż można. Zakładając, że kupimy bilety, martwię się już tylko o pogodę jutrzejszą i czy wyschną nam buty i kurtki.
I jeszcze nie wiem, że najgorsze dopiero przede nami.




W drodze do Aquas Calientes – droga z zakrętami i przygodami
Ale od początku.
Po nieudanych próbach kupna biletów na Machu Picchu przez internet i przez agencję, decydujemy się kupić bilety na busika, który dowiezie nas do tak zwanej Hydroelectrica skąd następnie przejdziemy ponad 10 km z buta wzdłuż torów do Aquas Calientes [aka Machu Picchu pueblo]. Będzie sporo taniej i będzie przygoda. I o dziwo po raz pierwszy podczas naszej podróży, agent ani nie ściemnia, ani nie daje mega zawyżonej ceny, dobrze mówi po angielsku i „dowozi temat”. Nasz bus pojeżdża po nas o właściwej godzinie, mamy umówione miejsca, tuż przy przedniej szybie, z super widokiem podczas całej drogi i ruszamy o tak wczesnej porze, jak żadna inna agencja.
To wszystko przepełnia mnie nadzieją, że przy szybkim marszu z Hydroelektrowni, dotrzemy do Aquas Calientes jako jedni z pierwszych pośród grup jadących autobusami i pociągami. A dzięki temu kupimy bilety na atrakcję z ważnością na dzień następny.
Nie denerwuję się nawet, że przerwa śniadaniowa znacząco się przedłuża i mija nas pierwszy autobus z turystami. Ale potem, jak już jesteśmy w drodze, auto zaczyna dziwnie chrzęścić, zaczyna zawodzić, raz po raz kluczyk w stacyjce przekręca kierowca, aby w ogóle motor chciał dalej pracować… I tak co raz częściej i częściej, wyprzedza nas busik kolejny i wyprzedza nas busik następny…
W połowie drogi zatrzymujemy się, aby dwóch Azjatów z trasy porwać. Siedzą na ławce w centrum miasta, wchodzą do busika, zajmują miejsca, jedziemy.
Raz po raz kluczyk w stacyjce kierowca przekręca, mija nas inna wycieczka. Nagle telefon dzwoni. Nerwowe pytania, szukanie właściwych danych na liście z nazwiskami. Nie wiem, brzmi jak kłótnia. A już na pewno brzmi jak jakiś problem.
Nagle zawracamy. Nosz kurła!, Co jest grane?! Co to za patologia!?
Jak się okazuje, zabraliśmy nie tych Azjatów co trzeba. Aaaa!
No że mnie to nie dziwi. Mieli czekać Azjaci. Czekali Azjaci? Czekali. Miało być ich dwoje? Byli. Kobieta i mężczyzna. Kto by tam ich pytał i przejmował się nazwiskami [przeszli przecież trzyetapową weryfikacje wcześniej: rasa, płeć, miejsce – wszystko się zgadzało], zwłaszcza, że nie mówili ani po angielsku ani tym bardziej po hiszpańsku. No któżby się spodziewał?!
Przypomniało mi się, że nas również o nazwiska nie zapytał kierowca. Założył po prostu, że w tym miejscu nie może być dwóch innych białych, kobiety i mężczyzny. Miejsce odbioru się zgadzało, konkretne skrzyżowanie poza centrum miasta. Płcie zgadzały się także i godzina była odpowiednia. Ale ja zapytałem szesnaście razy, czy to na pewno nasze miejsca. Czy to nasz autobus. I mimo że siedzieliśmy tam, gdzie nas pan zapewniał, że będziemy siedzieć – w pierwszym rzędzie, to i tak wysłałem mu wiadomość, żeby się upewnić, czy jesteśmy odpowiednimi osobami we właściwym miejscu.
A o Azjatów upomniała się agentka.
Zawracamy zatem. Nieplanowany ciąg zdarzeń. Ale łeb mi pęka!

Jedziemy. Wcale mnie nie wkurza widok z pierwszego rzędu. Widok autobusów, które jadą we właściwym kierunku. Kierunku przeciwnym do naszego. Jadą z kolejnymi ludźmi, turystami, którzy przecież chcą kupić te same bilety, którzy mają nadzieję, że nie będą musieli dwóch dni czekać, by tracić cenne pieniądze z budżetu, cenny czas, który również jest limitowany.
I wcale mnie nie denerwuje ten chrzęszczący w stacyjce kluczyk. Przekręcany raz za razem, kiedy silnik nie domaga, kiedy gaśnie i nie chce się toczyć. I to w dół, bo pod górę, to już nie wierzyłem, że w ogóle wjedzie. Od porannego wyjazdu z miasta, z 80 km/h nasza prędkość spadała, spadała coraz bardziej aż osiągnęła zawrotne 30 km/h. Jezus Maria. Ja nie mogę. Mówiłem już, że łeb mi pęka?
—
Ollantaytambo. Witamy ponownie. Okrążamy uroczy rynek miasteczka położonego w północnej części Świętej Doliny Inków. Planowaliśmy odwiedzić je ponownie – bo Ollantaytambo jest jedną z najlepiej zachowanych osad Inków ze znaną budowlą, jaką jest nigdy nie ukończona „Świątynia Słońca” – ale nie w takich okolicznościach. Dla mnie to miejsce zostanie zapamiętane jako miejsce wymiany – chińczyków na chińczyków. Miejsce wymiany zakładników mojego dobrego psychopoczuciadobrostanuumysłu.
Biednemu zawsze wiatr w oczy i deszcz przez kilka kilometrów
Wymiana Azjatów dokonana. Jedziemy. Walczę mentalnie ze sobą. Chyba znam już ten odcinek drogi. Potem jeszcze tylko jedna strasznie niebezpiecznie wyglądająca trasa, prowadząca do hydroelektrowni – jest w budowie: średnia nawierzchnia, pył w powietrzu, ograniczona widoczność, kamienie spadające przed nami… olbrzymie przepaście po lewej. Nawet tam nie spoglądam.



W końcu jest. Hydroelectrica. Stąd jeszcze spacer. Jakieś 11 kilometrów. Któż by się spodziewał, że na ostatniej prostej, kiedy do celu będzie jakichś pięć tysięcy metrów, pogoda przestanie nam sprzyjać? No nie mogę powiedzieć, że byłem zadowolony z tego deszczu.
Ale taki to był dzień właśnie. Już gorzej być nie mogło, na szczęście będzie dużo czasu, żeby odpocząć w miłym hotelu – myślałem. Maszerowaliśmy żwawo raz w deszczu, raz mżawce. I mając jeden cel w głowie. Kupić bilety na jutro rano, żeby zobaczyć Machu Picchu o wschodzie słońca i zdążyć na powrotny autobus.
Przypominam sobie, że były po drodze momenty zachwytu, albo mogłyby być, bo taki to jest fajny spacer. Jednak ta samodzielnie wykreowana presja zamazała właściwy obraz, możliwość napawania się w pełni przygodą.





Ale teraz jesteśmy już w tej przedkolejce, widzimy, że są jeszcze miejsca, potem będzie problem z hotelem, pokojem, o czym już wspomniałem, ale teraz już jesteśmy. Jesteśmy chwilę przed czasem we właściwej kolejce, więc zaglądamy jeszcze do informacji turystycznej, gdzie zapytam pięciokrotnie, czy można płacić za bilety kartą i gdzie pięciokrotnie uzyskam potwierdzenie. A potem będzie miał miejsce taki kolejkowy spacer, w sensie będziemy dreptać w kolejce do kasy, która to kolejka zawija się korytarzami i piętrami turystycznego centrum, a zwieńczeniem będzie – a jakże – kasa, gdzie zażądają kasy za jutrzejsze wejście. Ale miło jest, nie pada, czuć podekscytowanie, połączone z niepewnością, bo na na widoku wszystkich w kolejce jest tablica pokazująca, jak ilość wejściówek się zmniejsza.
Jeszcze tylko siedem osób przed nami. Cztery kroki jeszcze. Trzy. I jesteśmy! Dwa bilety poproszę! Na jutro rano! Jak najwcześniej!
Są ostatnie dwa, na jutrzejszy poranek, na 6:30. Pierwsze wejście.
Biorę, biorę. Poproszę!
Ile się należy?
Proszę. Karta.
Jak to nie można? Przecież, przecież pytałem. Potwierdzali…
Tylko gotówka? Nie mam! No nie mam!
I w tym samym momencie, z naprzeciwka, z drugiego okienka wyłoniły się ręce. Ja! Ja wezmę te dwie wejściówki – krzyczały. Machały też papierkami, prawdziwymi pieniędzmi, które w walce o bilety mają przewagę nad moimi plastykami.
Kasjerka uspokaja mnie jednak.
Odkładam. Poczekam. Pan pójdzie wypłacić pieniądze.
Pędzę.
Gdzie jest bankomat? Pytam wszystkich nerwowo! Gdzie jest możliwa wypłata pieniędzy! Gdzie jest on? Gdzieś jest jeśliś jest! O! Bankomat! Dopadam go. I klikają po klawiaturze lekko spocone ręce.
Są pieniądze! Więc pędzę!
Wbiegam komuś przed aparat grupowego zdjęcia, potrącam gościa [byłoby paskudniej i mocniej, kiedy dodałbym, że był niewidomym], był chyba miejscowym. Przepraszam. I przepraszam za popsucie zdjęcia. Bilety czekają!
Pędzę!
Wymieniamy papiery na potwierdzenie możliwości wejścia. Na jutro. Na 6:30. Machu Picchu będzie. A do tego zdążymy wrócić do Cusco tego samego dnia i nie stracimy czasu więcej.
Teraz jeszcze tylko kupimy bilety na autobus poranny, żeby nie drałować, bo noc będzie krótka, rano ma jeszcze padać, ale potem ma się nieco rozpogodzić. Mamy mieć okienko pogodowe, bo pomiędzy zapowiada się turystyczny armagedon. Dużo mgły i deszczu, niewielkie szanse, aby zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata całkowicie odsłonięty, z piękną panoramą.
A nam – być może – się to uda. Po takich tutaj przygodach i nerwach. I po dzikim pędzie.
Dobry pomysł. Chodźmy. Biuro autokarowe odnalezione. Zamówienie na bilety autobusowe złożone. Przychodzi do płacenia.

Zaraz, zaraz. Gdzie jest karta kredytowa? Nie mam jej w portfelu. Zaczynam obszukiwać się nerwowo. Patrzę po kieszeniach spodni, kurtki bluzy. Jeszcze raz. I jeszcze raz jeszcze bardziej nerwowo. No nie ma. Nie mam karty!
Biegnę do kasy, może tam? Nie ma. Pytam obok w informacji turystycznej i biurze Machu Picchu. Też nie ma. Biegnę do Aniki, dyszę, mówię, nie ma, nie ma, nie ma. Karta zgubiona. Amen. Koniec. Jestem załamany. Rzadko czuję się tak bezradny. Prawie nigdy nie czułem się tak jak wtedy. I nawet nie mam gdzie usiąść. Bo w biurze autobusowym z trzema kasami jest tylko jedno krzesło.
Łzy pociekły mi po policzkach.
I kiedy spadały, patrzyłem na nie jakby leciały w zwolnionym tempie. Pozwoliło mi to się skupić i skoncentrować. Nie myśleć, zacząć działać. Przyszliśmy tu po bilety autobusowe. Kupujemy je debetówką, na której jest jeszcze trochę dolarów.
Teraz z luźniejszą nieco głową biegnę po miasteczku jeszcze raz. Odwiedzam trzy znane mi już biura, potem pytam w sklepie, przypadkowej ochrony, obok której wcześniej biegłem, daję pod bankomat, pytam policjantów, ale żaden z nich nie rozumie angielskiego.
Ja pierdole. Niechaj skonam.
Ta karta to klucz do wszystkiego. W trakcie takiej podróży, kiedy nie masz przez 10 miesięcy stałego adresu, kiedy dzieli cię ocean, tysiące mil, jak dostarczyć ten kawał plastyku, czym zastąpić narzędzie do kupna hoteli, biletów, wszystkiego co niezbędne, by móc swobodnie operować mamoną. Bez niej to raczej koniec wszystkiego.
Wracam do Aniki i już razem, powoli, odwiedzamy poszczególne miejsca. Ale nikt nic nie wie. Karta zaginiona. Jedyne co mogę zrobić to zastrzec ją na czas określony. I próbować coś załatwić.
Ale na telefon za późno i za wcześnie, żeby coś można było zrobić i powiedzieć i nieco za drogo, co ważne niezmiernie. Piszę więc wiadomość, kiedy jemy w 5cio gwiazdkowej restauracji (5 gwiazdek na góglu ma oczywiście) w Aquas Kalientes. Chciałem się choć trochę wyluzować. Anika była dziwnie spokojna.
A chyba wszystko co mogło pójść nie tak, właśnie poszło. Nie przychodzi mi do głowy żadne sensowne rozwiązanie, które nie narażało by nas na dodatkowe koszty i pozwoliło jednocześnie podróżować dalej swobodnie.
Dałem ciała na maksa. Jak mogłem to zrobić? Przecież od początku wyjazdu zwracałem, zresztą zawsze zwracam na te detale uwagę. Może aż zanadto?
—
Tip. Niedokońca pro. Ale wymyślony na potrzeby miejsca. Włączoną suszarkę do włosów warto umieścić z rzeczami w szafie, ale zachowując lekki otwór, którym będzie się wydostawało wilgotne powietrze.
—
Śniadanie na najwyższym piętrze, z widokiem, tak to sobie wyobrażałem, kiedy ten hotel zarezerwowałem. Ale były nerwy, a o 5:30 było jeszcze ciemno przecież. Zza okien, zza mroku dochodził nas tylko dźwięk rzęsistego deszczu. Momentami jakby chciał podziurawić ten parapet. O 6:00 jeszcze była lekka mżawka. W autobusie to nie przeszkadzało [sposób liczenia osób, które kupiły bilet, czyli weryfikacja poprzez spojrzenie, i tak trzy razy, jakoś działała]. Przejaśniało się, kiedy dotarliśmy na miejsce.



Organizacyjnie jest to dość średnie. Jak chodzi o spacerowanie szlakami. Jest ich kilka, każdy z konkretnymi miejscami, oznaczeniami. Ale najlepsze! To ta strasznie dosłowna, literalnie traktowana, zasada jednokierunkowości zwiedzania. Wystarczy że się zagapisz i koniec, kaplica. Nie możesz wrócić. Sam widziałem, jak jeden człowiek otrzymał reprymendę, jeden został zawrócony, a jednej udało się prześlizgnąć pomiędzy zasadami a leniwością strażnika mimo bycia zauważoną.
—
Ale jesteśmy.
Jeśli mam powiedzieć szczerze, to nie umiałem się w pełni napawać, zachwycać, choć uwierzcie mi, myślałem, jak nie myśleć, tylko spróbować pobyć w tym miejscu. Nacieszyć się. Poczuć jego monumentalność i skrytość.
—
Jest wschód słońca.


Stanąłem na szczycie tarasu widokowego. Przede mną rozciągał się jeden z najbardziej spektakularnych widoków na świecie. Machu Picchu, ukryte wśród zielonych szczytów Andów, wyglądało jak… Machu Picchu. Nigdy jednak nie dowiesz się, ile mogło kosztować jego zdobycie, epoki temu, wtedy. Dawno. Lepiej tego nie doświadczać. I teraz, drogi dla turystów, które można skrócić jadąc autobusem, bo nie ma się czasu.
No robi wrażenie. Atmosfera, ta poranna mgła zwiastująca dzień, powoli ostatnie krople deszczu osuszała. Powoli unosiła się znad ruin, odsłaniając kolejne fragmenty pozostałości tego niezwykłego miasta. Powietrze było rześkie, a w tle słychać było szum rzeki Urubamby wijącej się w dolinie… wróć. A w tle, było słychać szum turystów.
Ha ha.
A serio? Teraz z perspektywy czasu doceniam w pełni, że doświadczałem cudu tego miejsca. Rzeczywiście można wpisać go na listę. Listę cudów świata lub UNESCO.
I teraz już tak całkiem serio i krótko zarazem – lubię to zdjęcie z kalendarza, choć jak wyżej opisałem, jego wykonanie kosztowało mnie niewspółmiernie dużo emocjonalnie. Ale przyglądam się teraz detalom. Spokojnie kontempluję to miejsce.





—
Ten ptak, który rozśpiewywał chmury.
Te detale budowli majaczące we mgle.
Drobiazgi. Detale. Szybsze bicie serca.









Było mistycznie.
I był też i happy end. Zeszliśmy już po sfotografowaniu niejednej lamy pozującej pomiędzy ruinami.
I już w aquas calientes jeszcze raz udaliśmy się w felerne miejsce – do bankomatu, z którego wypłacałem pieniądze. W którego miejscu za dnia była już pełnoprawna placówka bankowa. Ochroniarz zlustrował nas wzrokiem, pozwolił wejść do środka. Poważna pani poprosiła poważnego przełożonego, by podszedł do mnie, do lady. Bez wielkich nadziei zapytałem o zgubę, choć w myślach błagałem, by coś się udało.
Proszę poczekać chwilę – powiedział pan w garniturze.
Ów pequeño momento trwał dla mnie wieczność, była kobieta, która chciała wepchnąć się do kolejki, atramentowa drukarka świdrowała dźwiękiem, panie kasjerki sprawnie pisały, liczyły i obsługiwały petentów. A ja czekałem. Z duszą na ramieniu, licząc na cudowne odzyskanie.
Elegancki bankier wrócił do lady widząc mnie w zdenerwowaniu, jakbym nago stał, albo emocje zjadły moje ubranie. Zapytał o dane na karcie, o kolor, a następnie przed twarz moją wystawił wachlarz kart, pośród których od razu, o boże, od razu rozpoznałem, moją zaginioną! No co za szczęście! I choć się nie spodziewałem, formalności w try miga się załatwiły. Imię, nazwisko, data i podpis i karta znów była w moich rękach.
Poczułem nieopisaną lekkość.
Muchas gracias! Wykrzyknąłem na całe miasteczko!
Ah! Kamień z serca.
I jeszcze wyjaśnienie – jak to się stało.
Nieuważność.
W Polsce bankomat najpierw – przy wypłacaniu – wypluwa kartę, a potem częstuje pieniędzmi. Tutaj, w Peru, było odwrotnie. A ja w tym szale, złapałem pieniądze i pognałem…






