Przeklęte plastykowe pieniądze i piękne Peru

Ale jak to nie ma naszej rezerwacji?

Proszę sprawdzić jeszcze raz.

Dablju, El, Oł, Ci, Hejdż.

Tak, ze śniadaniem.

Przez booking.

Zapisuje recepcjonistce moje nazwisko na kartce. Wielkimi literami. Szukamy w systemie. I pomiędzy papierową stertą listów. Jednocześnie wyparowuje ze mnie złość. Wyparowuje ze mnie każda kropla deszczu, który złapał nas na ostatnich kilometrach marszu.

Jestem zdenerwowany. Nie mogę odetchnąć fizycznie i psychicznie. Choć tak blisko celu.

Czasami potrzeba cudu, by kupić bilety i móc zobaczyć jeden z cudów świata

Kilka dni wcześniej próbowaliśmy kupić bilety przez internet. Niemożliwe. Zawieszka lub zmiana systemu.

Próbowaliśmy kupić w agencjach. Ale oferowały one wszystko, poza wejściówkami. To znaczy: transport w te i wewtę [tu przerwa na dykteryjkę, bo zastanawiałem się, jak to się pisało i czy przypadkiem nie jest tak, że ten zwrot zaczerpnięty z dziecięcej pamięci jest przeze mnie po raz pierwszy przelewany na papier. Otóż jak twierdzi pań Mirosław Bańko – Jak napisać: „w te czy we wte”? – w słowniku poprawnej polszczyzny pozostaje kwestią otwartą😊 Nowy słownik ortograficzny PWN podaje pisownię w tę i we w tę, a Inny słownik języka polskiego – wte i wewte. W tekstach spotykamy obydwa zapisy. Wyrażenie jest potoczne i zapisywane dwojako: pedantycznie albo z uproszczeniami. Tak więc zapisałem z błędem, bo zgadywałem tylko, jako że nie przeczytałem też tego zwrotu nigdy wcześniej na kartach książki, choć przyznać trzeba szczerze, niewiele czytałem😉 dykteryjki to koniec]

Wracając do głównego wątku. Jak wspominałem, próbowaliśmy w agencjach kupić bilety na jeden z cudów świata. Ale agencje te oferowały wszystko, poza wejściówkami. To znaczy: transport w te i we wtę, prowiant, zakwaterowanie. I jedynie szemrane gwarancje, że ktoś, już na miejscu, pomoże w zakupie karty wstępu. Żaden agent nie dawał nam jednak gwarancji, że uda się nabyć bilet na konkretny dzień, nie wspominając już o konkretnej godzinie. Jak tu coś planować?

Stwierdzenie: trzeba pytać na miejscu, trzeba kupić na miejscu, osobiście. Dziwne, tajemnicze, denerwujące. Ten brak pewności, brak możliwości zakupu konkretnego terminu, z ryzykiem, że będzie trzeba stracić dzień na miejscu. Słyszeliśmy te historie już wcześniej. Jak choćby podczas trekkingu w kanionie Colca, od poznanych holendrów, których znajomy wybrał się w ciemno i przez to, że nie udało mu się kupić biletu od razu na miejscu, wrócił rozczarowany, bo nie mógł zostać dłużej i czekać kolejnego dnia. I potem, w naszym hostelu w Cuzco, gdzie gość opowiadał, że też nie udało mu się kupić biletu od razu na kolejny dzień, więc zmuszony był zostać na miejscu, w miasteczku, gdzie turysta służy temu, aby wszystkie okoliczne biznesy mogły na nim zarobić. Jak w polskim Zakopanem.

–  

Ale nam się udało. Udało w połowie. Na razie. Bo stoimy właśnie w recepcji dzierżąc bilety w dłoni. Ale są to bilety, które upoważniają nas do tego, by już za chwil kilka stanąć w kolejce do zakupu biletu właściwego.

Musimy stawić się o 17:30 na miejscu. To za piętnaście minut. Na tablicy, w którą wpatrywaliśmy się stojąc w przedkolejce po przedbilety, widniało, że na jutro są jeszcze dostępne karty wstępu. Potrzebowaliśmy więc jeszcze odrobinę szczęścia.

Tymczasem trzęsę się. Jestem wkurzony. Stoję w korytarzu hotelu, w którym nie ma naszej rezerwacji i ociekam złością. I ociekam deszczem.

Cholera! Jeszcze raz sprawdzam! Lokalizacja właściwa. Bez dwóch zdań. Na mapie gugla pulsuje kropka tam gdzie trzeba. Nazwa hotelu jednak jest niewłaściwa.

Właściwy hotel jest – dokładnie nad nami, trzeba tymi schodami, do góry – mówi recepcjonistka.

Burknąłem pod nosem dziękuję.

Cholera! Nosz kurwa mać! Zrobiłem przecież pani burę. O brak rezerwacji miejsca w złym miejscu. Ale ze mnie burak.

Teraz się z tego śmieję i niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie był w podobnej sytuacji, w podobnym miejscu, gdzie w natłoku warstw stresogennych okoliczności wszedł nie do tego biura, sklepu, wszedł, jak ja, do niewłaściwego hotelu?

No właśnie. Ha ha. Bardzo śmieszne. Teraz. Bo wtedy, wtedy myślałem, że coś zniszczę.

Chciałem się tylko przebrać z tych mokrych ciuchów, wypić ciepłą herbatę, a potem stanąć w tej cholernej – właściwej już – kolejce i kupić bilety na pierwsze poranne wejście.

Chciałem tylko wiedzieć, że wejdę, że będę miał następny dzień zaplanowany, chciałem zobaczyć tylko jak słonce promiennie wstaje nad Machu Picchu! [czy wymagam za wiele? No powiedzcie sami?]

Chwilę później wymieniamy uśmiechy z kolejną recepcjonistką. Biorę pokojową kartę we właściwej już lokalizacji. Winda, korytarz, drzwi uchylone. Nasz pokój. Ale nie wygląda on tak jak w opisie. Nie wygląda tak jak na zdjęciach. Jest jednoosobowy, nie ma suszarki i z okna, zamiast na góry, ma widok na tzw. studnię, więc stąd te zasłony.

Dzwonię do recepcji. Tak, czy tego się nie spodziewałem? Do złego pokoju zajrzałem…

Aniki reakcję przez litość dla mnie przemilczę. Ale to już – zdaje się – koniec nieszczęść i niefortunnych zdarzeń. Nosz ileż można. Zakładając, że kupimy bilety, martwię się już tylko o pogodę jutrzejszą i czy wyschną nam buty i kurtki.

I jeszcze nie wiem, że najgorsze dopiero przede nami.

W drodze do Aquas Calientes – droga z zakrętami i przygodami

Ale od początku.

Po nieudanych próbach kupna biletów na Machu Picchu przez internet i przez agencję, decydujemy się kupić bilety na busika, który dowiezie nas do tak zwanej Hydroelectrica skąd następnie przejdziemy ponad 10 km z buta wzdłuż torów do Aquas Calientes [aka Machu Picchu pueblo]. Będzie sporo taniej i będzie przygoda. I o dziwo po raz pierwszy podczas naszej podróży, agent ani nie ściemnia, ani nie daje mega zawyżonej ceny, dobrze mówi po angielsku i „dowozi temat”. Nasz bus pojeżdża po nas o właściwej godzinie, mamy umówione miejsca, tuż przy przedniej szybie, z super widokiem podczas całej drogi i ruszamy o tak wczesnej porze, jak żadna inna agencja.

To wszystko przepełnia mnie nadzieją, że przy szybkim marszu z Hydroelektrowni, dotrzemy do Aquas Calientes jako jedni z pierwszych pośród grup jadących autobusami i pociągami. A dzięki temu kupimy bilety na atrakcję z ważnością na dzień następny.

Nie denerwuję się nawet, że przerwa śniadaniowa znacząco się przedłuża i mija nas pierwszy autobus z turystami. Ale potem, jak już jesteśmy w drodze, auto zaczyna dziwnie chrzęścić, zaczyna zawodzić, raz po raz kluczyk w stacyjce przekręca kierowca, aby w ogóle motor chciał dalej pracować… I tak co raz częściej i częściej, wyprzedza nas busik kolejny i wyprzedza nas busik następny…

W połowie drogi zatrzymujemy się, aby dwóch Azjatów z trasy porwać. Siedzą na ławce w centrum miasta, wchodzą do busika, zajmują miejsca, jedziemy. 

Raz po raz kluczyk w stacyjce kierowca przekręca, mija nas inna wycieczka. Nagle telefon dzwoni. Nerwowe pytania, szukanie właściwych danych na liście z nazwiskami. Nie wiem, brzmi jak kłótnia. A już na pewno brzmi jak jakiś problem.

Nagle zawracamy. Nosz kurła!, Co jest grane?! Co to za patologia!?

Jak się okazuje, zabraliśmy nie tych Azjatów co trzeba. Aaaa!

No że mnie to nie dziwi. Mieli czekać Azjaci. Czekali Azjaci? Czekali. Miało być ich dwoje? Byli. Kobieta i mężczyzna. Kto by tam ich pytał i przejmował się nazwiskami [przeszli przecież trzyetapową weryfikacje wcześniej: rasa, płeć, miejsce – wszystko się zgadzało], zwłaszcza, że nie mówili ani po angielsku ani tym bardziej po hiszpańsku. No któżby się spodziewał?!

Przypomniało mi się, że nas również o nazwiska nie zapytał kierowca. Założył po prostu, że w tym miejscu nie może być dwóch innych białych, kobiety i mężczyzny. Miejsce odbioru się zgadzało, konkretne skrzyżowanie poza centrum miasta. Płcie zgadzały się także i godzina była odpowiednia. Ale ja zapytałem szesnaście razy, czy to na pewno nasze miejsca. Czy to nasz autobus. I mimo że siedzieliśmy tam, gdzie nas pan zapewniał, że będziemy siedzieć – w pierwszym rzędzie, to i tak wysłałem mu wiadomość, żeby się upewnić, czy jesteśmy odpowiednimi osobami we właściwym miejscu.

A o Azjatów upomniała się agentka.

Zawracamy zatem. Nieplanowany ciąg zdarzeń. Ale łeb mi pęka!

Jedziemy. Wcale mnie nie wkurza widok z pierwszego rzędu. Widok autobusów, które jadą we właściwym kierunku. Kierunku przeciwnym do naszego. Jadą z kolejnymi ludźmi, turystami, którzy przecież chcą kupić te same bilety, którzy mają nadzieję, że nie będą musieli dwóch dni czekać, by tracić cenne pieniądze z budżetu, cenny czas, który również jest limitowany.

I wcale mnie nie denerwuje ten chrzęszczący w stacyjce kluczyk. Przekręcany raz za razem, kiedy silnik nie domaga, kiedy gaśnie i nie chce się toczyć. I to w dół, bo pod górę, to już nie wierzyłem, że w ogóle wjedzie. Od porannego wyjazdu z miasta, z 80 km/h nasza prędkość spadała, spadała coraz bardziej aż osiągnęła zawrotne 30 km/h. Jezus Maria. Ja nie mogę. Mówiłem już, że łeb mi pęka?

Ollantaytambo. Witamy ponownie. Okrążamy uroczy rynek miasteczka położonego w północnej części Świętej Doliny Inków. Planowaliśmy odwiedzić je ponownie – bo Ollantaytambo jest jedną z najlepiej zachowanych osad Inków ze znaną budowlą, jaką jest nigdy nie ukończona „Świątynia Słońca” – ale nie w takich okolicznościach. Dla mnie to miejsce zostanie zapamiętane jako miejsce wymiany – chińczyków na chińczyków. Miejsce wymiany zakładników mojego dobrego psychopoczuciadobrostanuumysłu.

Biednemu zawsze wiatr w oczy i deszcz przez kilka kilometrów

Wymiana Azjatów dokonana. Jedziemy. Walczę mentalnie ze sobą. Chyba znam już ten odcinek drogi. Potem jeszcze tylko jedna strasznie niebezpiecznie wyglądająca trasa, prowadząca do hydroelektrowni – jest w budowie: średnia nawierzchnia, pył w powietrzu, ograniczona widoczność, kamienie spadające przed nami… olbrzymie przepaście po lewej. Nawet tam nie spoglądam.

W końcu jest. Hydroelectrica. Stąd jeszcze spacer. Jakieś 11 kilometrów. Któż by się spodziewał, że na ostatniej prostej, kiedy do celu będzie jakichś pięć tysięcy metrów, pogoda przestanie nam sprzyjać? No nie mogę powiedzieć, że byłem zadowolony z tego deszczu.

Ale taki to był dzień właśnie. Już gorzej być nie mogło, na szczęście będzie dużo czasu, żeby odpocząć w miłym hotelu – myślałem. Maszerowaliśmy żwawo raz w deszczu, raz mżawce. I mając jeden cel w głowie. Kupić bilety na jutro rano, żeby zobaczyć Machu Picchu o wschodzie słońca i zdążyć na powrotny autobus.

Przypominam sobie, że były po drodze momenty zachwytu, albo mogłyby być, bo taki to jest fajny spacer. Jednak ta samodzielnie wykreowana presja zamazała właściwy obraz, możliwość napawania się w pełni przygodą.

Ale teraz jesteśmy już w tej przedkolejce, widzimy, że są jeszcze miejsca, potem będzie problem z hotelem, pokojem, o czym już wspomniałem, ale teraz już jesteśmy. Jesteśmy  chwilę przed czasem we właściwej kolejce, więc zaglądamy jeszcze do informacji turystycznej, gdzie zapytam pięciokrotnie, czy można płacić za bilety kartą i gdzie pięciokrotnie uzyskam potwierdzenie. A potem będzie miał miejsce taki kolejkowy spacer, w sensie będziemy dreptać w kolejce do kasy, która to kolejka zawija się korytarzami i piętrami turystycznego centrum, a zwieńczeniem będzie – a jakże – kasa, gdzie zażądają kasy za jutrzejsze wejście. Ale miło jest, nie pada, czuć podekscytowanie, połączone z niepewnością, bo na na widoku wszystkich w kolejce jest tablica pokazująca, jak ilość wejściówek się zmniejsza.

Jeszcze tylko siedem osób przed nami. Cztery kroki jeszcze. Trzy. I jesteśmy! Dwa bilety poproszę! Na jutro rano! Jak najwcześniej!

Są ostatnie dwa, na jutrzejszy poranek, na 6:30. Pierwsze wejście.

Biorę, biorę. Poproszę!

Ile się należy?

Proszę. Karta.

Jak to nie można? Przecież, przecież pytałem. Potwierdzali…

Tylko gotówka? Nie mam! No nie mam!

I w tym samym momencie, z naprzeciwka, z drugiego okienka wyłoniły się ręce. Ja! Ja wezmę te dwie wejściówki – krzyczały. Machały też papierkami, prawdziwymi pieniędzmi, które w walce o bilety mają przewagę nad moimi plastykami.

Kasjerka uspokaja mnie jednak.

Odkładam. Poczekam. Pan pójdzie wypłacić pieniądze.

Pędzę.

Gdzie jest bankomat? Pytam wszystkich nerwowo! Gdzie jest możliwa wypłata pieniędzy! Gdzie jest on? Gdzieś jest jeśliś jest! O! Bankomat! Dopadam go. I klikają po klawiaturze lekko spocone ręce.

Są pieniądze! Więc pędzę!

Wbiegam komuś przed aparat grupowego zdjęcia, potrącam gościa [byłoby paskudniej i mocniej, kiedy dodałbym, że był niewidomym], był chyba miejscowym. Przepraszam. I przepraszam za popsucie zdjęcia. Bilety czekają!

Pędzę!

Wymieniamy papiery na potwierdzenie możliwości wejścia. Na jutro. Na 6:30. Machu Picchu będzie. A do tego zdążymy wrócić do Cusco tego samego dnia i nie stracimy czasu więcej.

Teraz jeszcze tylko kupimy bilety na autobus poranny, żeby nie drałować, bo noc będzie krótka, rano ma jeszcze padać, ale potem ma się nieco rozpogodzić. Mamy mieć okienko pogodowe, bo pomiędzy zapowiada się turystyczny armagedon. Dużo mgły i deszczu, niewielkie szanse, aby zobaczyć jeden z siedmiu cudów świata całkowicie odsłonięty, z piękną panoramą.

A nam – być może – się to uda. Po takich tutaj przygodach i nerwach. I po dzikim pędzie.

Dobry pomysł. Chodźmy. Biuro autokarowe odnalezione. Zamówienie na bilety autobusowe złożone. Przychodzi do płacenia.

Zaraz, zaraz. Gdzie jest karta kredytowa? Nie mam jej w portfelu. Zaczynam obszukiwać się nerwowo. Patrzę po kieszeniach spodni, kurtki bluzy. Jeszcze raz. I jeszcze raz jeszcze bardziej nerwowo. No nie ma. Nie mam karty!

Biegnę do kasy, może tam? Nie ma. Pytam obok w informacji turystycznej i biurze Machu Picchu. Też nie ma. Biegnę do Aniki, dyszę, mówię, nie ma, nie ma, nie ma. Karta zgubiona. Amen. Koniec. Jestem załamany. Rzadko czuję się tak bezradny. Prawie nigdy nie czułem się tak jak wtedy. I nawet nie mam gdzie usiąść. Bo w biurze autobusowym z trzema kasami jest tylko jedno krzesło.

Łzy pociekły mi po policzkach.

I kiedy spadały, patrzyłem na nie jakby leciały w zwolnionym tempie. Pozwoliło mi to się skupić i skoncentrować. Nie myśleć, zacząć działać. Przyszliśmy tu po bilety autobusowe. Kupujemy je debetówką, na której jest jeszcze trochę dolarów.

Teraz z luźniejszą nieco głową biegnę po miasteczku jeszcze raz. Odwiedzam trzy znane mi już biura, potem pytam w sklepie, przypadkowej ochrony, obok której wcześniej biegłem, daję pod bankomat, pytam policjantów, ale żaden z nich nie rozumie angielskiego.

Ja pierdole. Niechaj skonam.

Ta karta to klucz do wszystkiego. W trakcie takiej podróży, kiedy nie masz przez 10 miesięcy stałego adresu, kiedy dzieli cię ocean, tysiące mil, jak dostarczyć ten kawał plastyku, czym zastąpić narzędzie do kupna hoteli, biletów, wszystkiego co niezbędne, by móc swobodnie operować mamoną. Bez niej to raczej koniec wszystkiego.

Wracam do Aniki i już razem, powoli, odwiedzamy poszczególne miejsca. Ale nikt nic nie wie. Karta zaginiona. Jedyne co mogę zrobić to zastrzec ją na czas określony. I próbować coś załatwić.

Ale na telefon za późno i za wcześnie, żeby coś można było zrobić i powiedzieć i nieco za drogo, co ważne niezmiernie. Piszę więc wiadomość, kiedy jemy w 5cio gwiazdkowej restauracji (5 gwiazdek na góglu ma oczywiście) w Aquas Kalientes. Chciałem się choć  trochę wyluzować. Anika była dziwnie spokojna.

A chyba wszystko co mogło pójść nie tak, właśnie poszło. Nie przychodzi mi do głowy żadne sensowne rozwiązanie, które nie narażało by nas na dodatkowe koszty i pozwoliło jednocześnie podróżować dalej swobodnie.

Dałem ciała na maksa. Jak mogłem to zrobić? Przecież od początku wyjazdu zwracałem, zresztą zawsze zwracam na te detale uwagę. Może aż zanadto?

Tip. Niedokońca pro. Ale wymyślony na potrzeby miejsca. Włączoną suszarkę do włosów warto umieścić z rzeczami w szafie, ale zachowując lekki otwór, którym będzie się wydostawało wilgotne powietrze.

Śniadanie na najwyższym piętrze, z widokiem, tak to sobie wyobrażałem, kiedy ten hotel zarezerwowałem. Ale były nerwy, a o 5:30 było jeszcze ciemno przecież. Zza okien, zza mroku dochodził nas tylko dźwięk rzęsistego deszczu. Momentami jakby chciał podziurawić ten parapet. O 6:00 jeszcze była lekka mżawka. W autobusie to nie przeszkadzało [sposób liczenia osób, które kupiły bilet, czyli weryfikacja poprzez spojrzenie, i tak trzy razy, jakoś działała]. Przejaśniało się, kiedy dotarliśmy na miejsce.

Organizacyjnie jest to dość średnie. Jak chodzi o spacerowanie szlakami. Jest ich kilka, każdy z konkretnymi miejscami, oznaczeniami. Ale najlepsze! To ta strasznie dosłowna, literalnie traktowana, zasada jednokierunkowości zwiedzania. Wystarczy że się zagapisz i koniec, kaplica. Nie możesz wrócić. Sam widziałem, jak jeden człowiek otrzymał reprymendę, jeden został zawrócony, a jednej udało się prześlizgnąć pomiędzy zasadami a leniwością strażnika mimo bycia zauważoną.

Ale jesteśmy.

Jeśli mam powiedzieć szczerze, to nie umiałem się w pełni napawać, zachwycać, choć uwierzcie mi, myślałem, jak nie myśleć, tylko spróbować pobyć w tym miejscu. Nacieszyć się. Poczuć jego monumentalność i skrytość.

Jest wschód słońca.

Stanąłem na szczycie tarasu widokowego. Przede mną rozciągał się jeden z najbardziej spektakularnych widoków na świecie. Machu Picchu, ukryte wśród zielonych szczytów Andów, wyglądało jak… Machu Picchu. Nigdy jednak nie dowiesz się, ile mogło kosztować jego zdobycie, epoki temu, wtedy. Dawno. Lepiej tego nie doświadczać. I teraz, drogi dla turystów, które można skrócić jadąc autobusem, bo nie ma się czasu.

No robi wrażenie. Atmosfera, ta poranna mgła zwiastująca dzień, powoli ostatnie krople deszczu osuszała. Powoli unosiła się znad ruin, odsłaniając kolejne fragmenty pozostałości tego niezwykłego miasta. Powietrze było rześkie, a w tle słychać było szum rzeki Urubamby wijącej się w dolinie… wróć. A w tle, było słychać szum turystów.

Ha ha.

A serio? Teraz z perspektywy czasu doceniam w pełni, że doświadczałem cudu tego miejsca. Rzeczywiście można wpisać go na listę. Listę cudów świata lub UNESCO.

I teraz już tak całkiem serio i krótko zarazem – lubię to zdjęcie z kalendarza, choć jak wyżej opisałem, jego wykonanie kosztowało mnie niewspółmiernie dużo emocjonalnie. Ale przyglądam się teraz detalom. Spokojnie kontempluję to miejsce.

Ten ptak, który rozśpiewywał chmury.

Te detale budowli majaczące we mgle.

Drobiazgi. Detale. Szybsze bicie serca.

Było mistycznie.

I był też i happy end. Zeszliśmy już po sfotografowaniu niejednej lamy pozującej pomiędzy ruinami.

I już w aquas calientes jeszcze raz udaliśmy się w felerne miejsce – do bankomatu, z którego wypłacałem pieniądze. W którego miejscu za dnia była już pełnoprawna placówka bankowa. Ochroniarz zlustrował nas wzrokiem, pozwolił wejść do środka. Poważna pani poprosiła poważnego przełożonego, by podszedł do mnie, do lady. Bez wielkich nadziei zapytałem o zgubę, choć w myślach błagałem, by coś się udało.

Proszę poczekać chwilę – powiedział pan w garniturze.

Ów pequeño momento trwał dla mnie wieczność, była kobieta, która chciała wepchnąć się do kolejki, atramentowa drukarka świdrowała dźwiękiem, panie kasjerki sprawnie pisały, liczyły i obsługiwały petentów. A ja czekałem. Z duszą na ramieniu, licząc na cudowne odzyskanie.

Elegancki bankier wrócił do lady widząc mnie w zdenerwowaniu, jakbym nago stał, albo emocje zjadły moje ubranie. Zapytał o dane na karcie, o kolor, a następnie przed twarz moją wystawił wachlarz kart, pośród których od razu, o boże, od razu rozpoznałem, moją zaginioną! No co za szczęście! I choć się nie spodziewałem, formalności w try miga się załatwiły. Imię, nazwisko, data i podpis i karta znów była w moich rękach.

Poczułem nieopisaną lekkość.

Muchas gracias! Wykrzyknąłem na całe miasteczko!

Ah! Kamień z serca.

I jeszcze wyjaśnienie – jak to się stało.

Nieuważność.

W Polsce bankomat najpierw – przy wypłacaniu – wypluwa kartę, a potem częstuje pieniędzmi. Tutaj, w Peru, było odwrotnie. A ja w tym szale, złapałem pieniądze i pognałem…

Tenia i Kanzania / kalendarz historia nr 4

Zbitek nazw tych dwóch krajów sprawia, że plączą mi się słowa. Muszę się na chwilę skupić, by wypowiedzieć szybko Kenia i Tanzania. Tanzania i Kenia. Tenia i Kanzania.

Kanzania. Proszę… Tenia. Bardzo…

No powiedzcie sami! Jak to wymówić poprawnie i szybko bez błądzenia?

KaTe… wrrrr!

ken tan, tan kan, Tanzania Kenia, Ten Ken, tan ken i Kanzania i Tenia.

Lalala

Kenia i Tanzania, Tanzania i Kenia

Tenia i Kanzaniaaa. Aaaa!

Ha ha ha. Kenia! Aaa! Tanzaniaaaa! Aaa! Kenia! Ha! Tan – za – nia! ha

Jakbym nie potrafił zapamiętać, gdzie te kraje na mapie leżą, co je łączy, co dzieli, czego i gdzie można doświadczyć i jak wielkie obawy miałem, kiedy rozważaliśmy, do których afrykańskich krajów się wybrać na podsumowanie, na zakończenie naszych wojaży.

W głowie dźwięczały mi słowa, uważaj. Bezpieczeństwo. I historia koleżanki, która dała się w Tanzanii złodziejom podejść.

A ja wcześniej, podczas wyjazdów służbowych do Johannesburga i Lagos również widziałem to i owo. [kiwam znacząco głową, anegdotyczny przykład, wiadomo, moja wiedza jest bardzo pobieżna. Choć obiektywnie bezpieczeństwo w Afryce jest niższe niż w Europie. I to zdecydowanie.]

Groteskowa zbitka. Wpatrywali się w nas, spoglądali na nas ze zdziwieniem i z zaciekawieniem. Na zewnątrz kroczyły cienie. Zamiast zegarków, czy parasoli, paralizator chcieli nam sprzedać. A ten jeden, po przeciwnej stronie ulicy nie odwracał wzroku od aparatu. A spojrzenie w oczy i uśmiech, zachęcał do nieoczekiwanego i niechcianego, nachalnego zbliżenia. Strzelanina na whatsapie, ucieczka przed taksówkarzem, w trakcie wojny z kierowcą ubera. Trwa konflikt, tlą się kolejne w ciemnych zakamarkach miasta. I jazda w nocy po zioło. Bez ochroniarza, handlarza „du ju łant supot or lokal syst[h]a?”…]

Karabiny gładkolufowe, ochroniarze i bramki jak na stadionach, rozpięty drut kolczasty wzdłuż posiadłości i apartamentów, gdzie mieszkamy, a przede wszystkim dojmująca bieda nad wyraz widoczna. I zewsząd.

Ale i widziałem inną od tej ciemnej strony Afrykę, poznałem fajnych ludzi, uśmiechniętych i uśmiechniętych prawdziwie oczami.

Opisać jej piękno. To jakby dać się pochłonąć emocjom w nich zawartym, wypełnionych historią nieodkrytą. I każde przeżywać żywo.

Jak.

Pierwsze doświadczenie safari. W parku Krugera. Jarałem się bardzo. Przeżyłem to mocno. Płakałem, kiedy przez telefon Anice opowiadałem, jakie zwierzęta i w jakich okolicznościach widziałem i jak mówiłem, że bardzo, ale to bardzo chciałbym, aby była wtedy ze mną, żebyśmy mogli to wspólnie przeżywać.

Teraz Afryka miała być zwieńczeniem naszej przygody. Piszczeliśmy już cienko, ze względów finansowych. Z różnych względów trudno nam było utrzymać w ryzach założenia budżetowe. Trochę z wygody, trochę ze względów czasowych, trochę z powodu płynności zdarzeń i spontaniczności podróży.

A żeby Afrykę ogarniać samodzielnie, budżetowo, potrzeba czasu, spokoju głowy i wysokiego poziomu koncentracji, by móc odpowiednio planować, by móc trzeźwo myśleć, ostrym jak brzytwa łączeniem faktów, doświadczeń, zebranych informacji, reagować.  Od razu.

Po tych ponad ośmiu miesiącach ciągłej zmiany miejsc, krajów, kontynentów,  byliśmy zwyczajnie zmęczeni i ze względu na powyższe, jak najmniej chcieliśmy cokolwiek organizować samodzielnie. Owszem byłoby taniej, ale ryzyko pomyłki, która mogła skończyć się w najlepszym wypadku kradzieżą, za bardzo wdzierało mi się do bani.

Zajrzeliśmy więc po raz ostatni na konto, westchnęliśmy i stwierdziliśmy zgodnie, że jeśli nie teraz to kiedy i że, przepraszam za słowo, jebać biedę. To w końcu tylko pieniądze. A przed nami piękno.

Afryka. Być może wielka piątka, być może spotkanie ze zwierzami z króla lwa, nie pomijając Zazu, zwanego po prostu dzioborożcem.

No dobrze będąc już precyzyjnym. Zazu aka African Red Billed Hornbill, w Polsce znanym jako Toko czerwonolicy. I w ogóle poszukując informacji na temat nazewnictwa – to dygresja mała – klasyfikacje flory i fauny bywają mega mylące. Poczytajcie o uchatkach, kotikach i fokach. [to też mogłoby być niezłą rymowanką. Jak tenia i kanzania] i dołóżcie do tego fakt, że poza drobną „reklasyfikacją” i zmianą nomenklatury, całkiem niedawno postanowiono zmienić nazwy i porządkowano największą, najpoczytniejszą, no źródło źródeł, encyklopedię flory i fauny. Nooo. Mega fajny temat, ale też duże zamieszanie.

A przy tej okazji, wprowadzam do opowiadania nowość:

[przerwa na ciekawostkę!]

Na czas wysiadywania i karmienia piskląt, samiec dzioborożca zamurowuje samicę wewnątrz dziupli pokrywą (mieszkanka błota, odchodów i nadtrawionych owoców po zaschnięciu tworzą twardą pokrywę), w której pozostawia niewielki otwór, przez który karmi samicę i młode. W momencie kiedy pisklęta urosną, a w dziupli zrobi się zbyt ciasno, samica rozkuwa otwór, wydostaje się na zewnątrz, po czym ponownie zamurowuje wejście do dziupli i razem z samcem kontynuuje wykarmianie młodych.

[koniec przerwy na ciekawostkę!]

Koniec dygresji.

Gdzie Dom z Papieru spotyka złoczyńcę z filmu Quentina Tarantino

W końcu. Wiza załatwiona bezproblemowo. Loty łączone na ponad miesiąc do przodu kupione. Z takim wyprzedzeniem zaplanowany mieliśmy jedynie lot na początku naszej wyprawy – do Kartageny, przez Stany.

Kolejny etap podróży. Ostatni kontynent na naszej mapie. Zaczynamy.

Nairobi. Szybka wymiana resztek pieniędzy. Internetu zakup kontrolowany. Chwilę czekamy. Jest nasza taksówka. Pan dość – muszę przyznać – zorganizowany. Dzień dopiero wstaje, a my bez poślizgu jedziemy do miejsca, skąd rozpoczniemy wycieczkę.

Jedynym kłopotem – zdaje się – będzie to, że chwilę wcześniej, no dosłownie przed wejściem na pokład samolotu w Dubaju przyszedł esemes. Jak piorun. Jak wyrocznia. Drogi kliencie. Podejrzana transakcja. Zablokowaliśmy ci kartę. Skontaktuj się z nami.

Jak? Jak zaraz noc w samolocie? Jak weekend? Jak koszt połączenia, to 10 zł za minutę, a z doświadczenia połączenie z konsultantem, do jego rozpoczęcia, trzeba liczyć na około od 6 do 10 minut nawet!

Ta karta, to było jedyne źródło pieniędzy już w tym momencie. Wiadomość, która ciąży cholernie, przez noc całą i przez dni kolejne. 

Na szczęście na tę wycieczkę dolary wypłaciliśmy wcześniej. Jakoś to będzie.

Choć dzień już wstał, to słonce nie rozświetlało ulicy między budynkami, gdzie mieści się biuro agencji organizującej nasz wyjazd do Masai Mara National Reserve. Taki dziwny półmrok bardziej niż półjasność. Wyprzedzę rozwój wypadków i jedynie nadmienię, że o negatywnych doświadczeniach z firmą nie będę się rozwodził, bo nikomu to nie pomoże.

Budynek z zewnątrz wyglądał jak zaniedbany polski  biurowiec rodem z lat 80. Wszedłem do klatki schodowej. Obiekt wypełniono powietrzem klejącym się i śmierdzącym dymem papierosowym i dodano do tego klaustrofobię. I jeszcze kraty tu i ówdzie, skrzypieniem ciągnące się drzwi i straszące dźwiękami telekomy.

Poczułem się bardziej jakbym zaczynał zwiedzanie od więzienia, albo jakbym wchodził przehandlować nerkę, niż wykupić wycieczkę samochodową po afrykańskiej sawannie, równinie, gdzie czekać będzie na nas doświadczenie zbiórki przed wielką migracją, zwierzęta wielkiej piątki i inne wielkie – jak krokodyle i hipopotamy i miejscowi Masajowie.

Wszedłem po schodach na piętro, zdaje się, że drugie, cierpliwie odczekałem swoje przed biurofonem, zazgrzytał dźwięk otwieranego zamka, pchnąłem więc drzwi i dotarłem. Pomieszczenia ociekało lata świetlne temu zaschniętą farbą, jej nieco plastykowo-gumowa struktura połyskiwała kolorami sinej, zgniłej, piaskowej zieleni.

Siedzieli tam spoceni. Trochę księgowi, trochę akwizytorzy, średnio nami zainteresowani, niechętni, by cokolwiek powiedzieć, poza tym, że mamy przygotować pieniądze, poczekać na spotkanie z szefem, choć tak naprawdę agencją rządziła szefowa – tutejsi ekspedienci, na pierwszej linii frontu z klientem. Z precyzją na bakier, raczej wyjebane, trochę trzeba oszukiwać, naciągać trochę delikwentów. Taki flow mieli w sobie, chociaż ufałem, że wypełnią umowę.

Weszliśmy z plecakami do magazynku. Wrzuciliśmy zamknięte kłódkami plecaki na górę jednej z szafek, gdzie akurat znalazło się składzikowe miejsce.

Otworzyły się kolejne drzwi i niski głos się odezwał.

Wejdźcie.

Tu możesz zostawić komputer, swoje dyski i co tam jeszcze potrzeba.

Skrzypiała prawdziwie ta metalowa szafa, potem zobaczyłem rękę i zajrzeliśmy jeszcze bardziej do środka.

Big boss wyglądał jak Marsellus Wallace ale na sterydach. Jego przysadzista sylwetka wypełniała niemal całe pomieszczenie pozostawiając jedynie miejsce na monitory, regały z metalu, sejf wielki. I biurko, mocno powycierane czasem i ruchami ręki. On liczył pieniądze.

No nieźle – pomyślałem o Marcelusie, jego pracownikach i całym tym zamieszaniu, jakie stało się naszym udziałem.

No nic. Taki to lokalny koloryt. Niczego nie wskóramy ani teraz, ani potem, podczas reklamacji.

Ładne ma pan biuro – zagadałem.

Zostawiłem swoje graty dodając, że są one dla mnie ważniejsze niż nerka, którą – jak wspomniałem – spodziewałem się tu prędzej sprzedać. Laptop z pracą zapisaną, rozgrzebanymi projektami i dyski hdd, miałem ich kilka, w tym ten kupiony po długiej walce, niczym o ogień, kiedy godzinami przemierzałem sklepy w dzielnicy handlowej boliwijskiej stolicy La Paz, i ten kupiony w biegu, w drodze, normalnie, jak człowiek, w sklepie z elektroniką w Nowej Zelandii na wyspie południowej, ale ważniejsze niż gdzie, to to, co jest na tych dyskach – kilkadziesiąt tysięcy zdjęć z wyprawy. No chyba bym się załamał, gdyby coś im się stało. Teraz. Na koniec podróży.

Marsellus pokiwał ze zrozumieniem, skinął ręką.

Są tu bezpieczne. Dobrej zabawy. Zajmie się wami. Stivie, choć tutaj szybko, bo Stivie, który mógł mieć być może lat dwadzieściakilka, stał już za nami.

Poszedłem jeszcze do kibla. Wody z kranu się nie spodziewałem, ale potrzeby płukać też nie mogłem, i jak zawsze w takich sytuacjach, minąłem współpasażerkę, wymieniając wzrokiem cały bagaż doświadczeń związanych z brakiem wody w takich miejscach.

Na ulicy słońce aż raziło w oczy. Matowymi, ciepłymi promieniami rozświetlało historie zapisane pixelami na aparatu matrycy. Zbiory historii i opowiadań, tak znacznie różnych od naszych, zwanych zwykłym życiem. Pospolite. 

Wieczorny gejm drajw land kruzerem

Stivie zapakował nas, naszych partnerów w podróży i nasze toboły do Toyoty Land Criser o 6 gwarantowanych miejscach przy oknie, z podnoszonym dachem dla lepszego komfortu oglądania flory i fauny i oczywiście z napędem 4×4, który okaże się pomocny, choć nie zawsze rozwiąże problemy, na które auto – o czym przekonamy się wkrótce – napotka.

– Wpakowaliśmy w niego wszystkie nasze oszczędności, wyremontowaliśmy i jeździmy na zmianę z partnerami. Jeszcze kilka lat spłaty nam zostało, ale jak na razie dobrze nam idzie. Chcesz poprowadzić? No dobra. Dam ci później spróbować, a na razie to w drogę. Ku przygodzie.

Zjemy więc śniadanie przy punkcie widokowym na Wielki Rów Afrykański. Będzie dłużyła się jazda. Będą i olbrzymie wertepy. No nie można tego nazwać drogą. Wcale. Doły, dołami popychane. Podskakiwaliśmy na nich przez kilkanaście ładnych kilometrów, i potem na wjeździe i wyjeździe z parku dnia pierwszego i dnia drugiego. Wytrzęsło nas bardzo. Oj bardzo.

Na wjeździe do parku, zostaliśmy lekko przyatakowani. W ofercie była tutejsza cepelia. Ale nas już wtedy interesowały tylko zwierzęta. Nerwowo żeśmy czekali na bramie, aż sprzedadzą Stiviemu bilety, żebyśmy mogli już wjechać i zobaczyć ten majestat.

Wieczorny gejm drajw. Tak to nazywali.

Czyli jazda naszym land criuserem, mała pętla, po parku przed zachodem słońca.

Byliśmy w czerwcu, miesiącu – teoretycznie, bo nie jest to policzone kalendarzem, natura ma własny rytm czasu – przed wielką migracją, spektaklem, kiedy miliony gnu, zebr i gazeli przemierzają Masai Marę w poszukiwaniu świeżych pastwisk. To jedno z najwspanialszych widowisk przyrodniczych na świecie. My byliśmy w jej przededniu. Albo przededniu przedednia. Nigdy nie wiesz na pewno.

Ale fajnie się zginają te żyrafy i fajnie drży skóra na zebrze. Masai Mara, część jeszcze słynniejszego Serengeti, jeden z najpiękniejszych rezerwatów przyrody w Kenii. No witaj! Cześć i czołem. Fajnie cię zobaczyć.

Równiny porośnięte trawami, na horyzoncie majaczące wzniesienia. Gdzieniegdzie drzewa, akacje, i – ta – jedna – skała.  Najważniejsza skała tego dnia.  

Krążyliśmy po nieutwardzonych drogach i wjeżdżaliśmy w miejsca, gdzie drogi nie było wcale. I już jakieś zebry, gnu (fuj, brzydactwa!) i kilka ptaków, w tym kraskę (ach jaka kolorowopiękna), i bawoły i na dokładkę – no dobra powiem, bo skisnę, jeśli nie wypowiem, że –  szakala (srającego) także zauważyliśmy, no ale to właśnie na skale czekały na nas te najbardziej wyczekiwane, majestatyczne zwierzęta. Creme dela crème dnia dzisiejszego mili państwo.

Cztery lwy.

A dokładniej.

Lwica z trzema młodymi lwami.

Żeby być precyzyjnym.

Ależ to jest widok!

Mrrrau!

Ach ta krótka chwila z kotami w świetle zachodu słońca.

Warta każdych pieniędzy. Bezcenna rzekłbym nawet.

Nie za wiele mam tutaj do napisania.

Jest skała. Cztery lwy, w ogóle nie zainteresowane nami, i nasze auto wypełnione ze wszech miar podnieceniem ze spotkania. Bliskiego. Jakbyśmy wprosili się na oglądanie telewizji do czyjegoś mieszkania.

Cieszyłem się jak głupi z tego spotkania, ale jeszcze bardziej cieszyłem się, kiedy zerkałem na Anikę. Jej wewnętrzna Elwirka, jej zwierzolubność do potęgi entej, dosłownie łzami radości się na moich oczach stawały.

Niektórzy jechali za nami. Jechali i nie dojechali [schadenfreunde zwłaszcza, że byli Niemcami]. Nie dojechali, bo utknęli w błocie.

A my, skróciliśmy więc oglądania kotów, w magicznym momencie dnia, aby im pomóc.

No przyznam się szczerze, że nie uśmiechało mi się to wcale.

Bo dopiero co jakieś ciekawe zwierzę żeśmy zaobserwowali, a tu już nas odciągają, od radości spotkania w idealnym momencie, to safari od razu zaczęło się z wysokiego C, ale był to bardzo krótki moment radość, po którym lekko się rozgniewałem.

Ale ze zrozumieniem. Choć wiem, że kolejnych pięć minut nie zmieniłoby niczego w położeniu Tych Co Utknęli W Błocie. Ani trochę. Niczego.

A dla nas. Ta chwila mogłaby trwać dłużej, choć trochę. Niczego nie pragnąłem wtedy bardziej. Chciałem więcej. Niczego tak bardzo nie chciałem, jak spędzić z tymi lwami choć tych kilka minut. Kilka minut dłużej.

Zżymam się trochę, bo kiedy ustawiam sobie, co wybrałbym spomiędzy dwóch, co wolałbym robić, czego doświadczyć podczas wyjazdu w naturę krótkiego, to nikt mnie nie przekona, że nie wolałby spędzić ze zwierzętami czasu dłużej niż wyciągać auta, których koła zatrzymała ziemia.

Gdyby na szali było coś innego niźli pomoc, np. powrót, żeby grillować, śpiewać i tańczyć, to wolałbym, spóźnić się na te aktywności, albo nie dojechać na nie wcale, oponowałbym głośno, aby zostać dłużej.

Ale ta pomoc, której udzieliliśmy wtedy, i której udzielaliśmy kolejnego dnia jeszcze, tego samego dnia, kiedy i nam pomocy udzielono, to taka krótka lekcja o tym, że jutro też będzie dzień i los może komuś innemu nie sprzyjać, albo może trafić na nas. Ale razem możemy więcej, bezinteresownie można pomagać lub pomagać interesownie, licząc, że jutro ktoś nam pomoże, albo uznać, że to jest kodeks afrykańskiego safari w Masai Mara, gdzie możesz poruszać się poza wyznaczonym szlakiem, poza wyznaczoną drogą. Po prostu jechać offroadowo. Pamiętaj jednak przy tym, musisz o tym pamiętać, że ziemia nie zawsze wchłonie całą wodę, że możesz znaleźć się w niebezpieczeństwie, w kłopotach [jak jazda offroadowo wpędza zwierzęta w niebezpieczeństwo].

Jutro może być twój dzień. Może trafić na ciebie. Niekoniecznie w pozytywnym sensie

Dziś ty ratujesz kogoś z kłopotów, jutro ciebie ratują z kłopotów.

Choćby z tego względu autobusy nie przemykają jak szalone, kiedy widzą, że na poboczu ktoś potrzebuje pomocy.

Że zdarza się, że mając zwierzęta – jak my lwią rodzinę tropiącą zebry – na wyciągnięcie lufy aparatu, lornetki, zawracamy, bo widzimy, utknięte w błocie auto. Wiemy, że trzeba im pomóc. Bo nie znasz dnia ni godziny.

I myśl ta o bezinteresownej pomocy jest uniwersalna, bo kiedy przekraczaliśmy granicę pomiędzy Kenią i Tanzanią, co jest w ogóle tematem na osobną opowieść, by wsiąść potem do autobusu, który ruszy z nami ku dalszemu ciągu afrykańskiej przygody, nie myślałem o strachu. Pani dała nam okejkę i bransoletkę, by zachęcić do kupna cepelii, odmówiliśmy, a autobus wystartował i jechał prostą, wydawało się niekończącą się po horyzont drogą…

Aż stanął.

Zatrzymał się na poboczu pośrodku niczego. Zaniemógł. Na jak długo? Nie wiadomo.

A moja wyobraźnia (kiedyś o tym też opowiem, bo pracuje ona na podwyższonych obrotach w każdej podroży i są to podróże w stany kreujące katastroficzne scenariusze często), zaczęła sobie swobodnie folgować snując wizje ludzi, którzy wychodzą z tych krzaków, dzierżąc karabiny przy nodze, aby zabrać nam kosztowności, bagaże, a może, a nawet i życie może…

Wyskoczyłem z auta, duszno było, lekko nieznośnie, a kierowca busa wraz z asystentem gmerali już coś przy silniku leżąc na podłodze. Po chwili zatrzymał się inny autobus. Twarze turystów zdradzały to samo, co moim udziałem było kilka dni temu, że dlaczego zatrzymujemy się przy drodze, skoro musimy dojechać gdzieś tam, do celu o konkretnej godzinie, o konkretnej porze.

Dziś padło na was. Jutro moje auto może potrzebować naprawy na drodze. To uniwersalne prawo – wypowiedziane przez pasażera z pojazdu „ratunkowego” – sprawdziło się ponownie

Lokalsi wymienili dwa zdania, było słychać skrzypienie klucza, metalu, fach mechanika mieli jednak w ręku, bo już kilka minut później silnik jęknął, stęknął, a koła wróciłby na asfalt kierując bolid ku celowi.

Można napisać wiele o safari w Kenii i Tanzanii, jak zwykle źle jest zorganizowane, w sensie, że mogłoby być lepiej. Nieco droższe, ale bez zbędnego czekania, bez łącznia różnych grup i programów, bez oszukiwania.

Ale, jeśli jest to pierwsze lub drugie takie spotkanie z taką dziką przyrodą, to wiele mogę wybaczyć. Również niesienie pomocy i wyciąganie z błota, przy której to czynności nasze auto nie przydało się wcale. I raczej nie przydał się nasz kierowca podczas burzy mózgów i kreacji scenariuszy na wyciągnięcie jednego, zwłaszcza, że drugi, który starał się mu pomóc utknął jeszcze bardziej koncertowo. Piękna to była akcja ratunkowa. Trochę śmieszna, trochę straszna, ale zapamiętywalna na pewno. Zostanie mi w głowie.

Tak samo jak w oczy lwa spoglądanie.

I jak Kenia z Tanzanią. Lub Tenia i Kanzania.

PS. Sprawdziłem sobie. Nie żeby było to jakoś super istotne, ale na tyle ważne, kiedy analizujesz źródło, zasadność i poziom gniewu.

Od momentu pierwszego, do ostatniego zdjęcia lwicy pośród młodych na kamieniu minęło równo 15minut. Krótki kwadrans afrykańskiego piękna.

PS 2. Uważać trzeba – to w kwestii bezpieczeństwa. Ale nie tylko w Afryce. Wszędzie uważność, rozwaga, niezależnie od poziomu wyczerpania, powinna być zachowana. Nie można też się dać zwariować. Jeśli lokalsi mówią, że lepiej gdzieś nie iść, to nie należy się tam pchać. As simple as that.

It is not the mountain we conquer but ourselves

Krzesło wytatuowane miał na klacie.

Widziałem w życiu wiele, setki, tatuaży. Od węża z czarnego albumu Metalliki samodzielnie wydziaranego przy użyciu samodzielnie skonstruowanej maszynki, który był tak zły, że z czasem musiał stać się niewiadomoczyniejszczegorszym tribalem ever, przez całoplecową Matkę Bożą z Guadelupe otoczoną mandorlą zapisaną na ciele w taki sposób, że bliżej jej do dawnego kultu waginy niźli aureoli podkreślającej boskość postaci, a kończąc na kobiecie noszącej moko kauae, czyli tradycyjny maoryski tatuaż na brodzie.

Raczej do wszystkich tatuaży mam ambiwalentny stosunek, ani mnie ziębią ani grzeją, choć potrafię docenić ładny wzór w połączeniu z dobrym wykonaniem. Więc czasami zwracam uwagę co kto ma wytatuowane na swoim ciele.

Ale.  Ale. Takie zwykłe, wiesz, plastykowe, ogrodowe krzesło. Wyobraź sobie! W centralnym miejscu siebie. No nie wiem, nie wiem… To było coś innego😊

Właśnie zanurzałem się w toni górskiego jeziora. Moje ciało odpowiedziało impulsami wiodącymi do dreszczyku spokoju, odprężenia.  

Czy to krzesło go definiowało? Dla nas w jakiś sposób na pewno. Ale czy jego? Czy wypadało zapytać!? Stary! Bardzo rzadko interesuje mnie, co stoi za tatuażem na czyimś ciele. Ale to krzesło mnie zaintrygowało. Chciałbym poznać historię. Naprawdę. Szczerze. Niczego nie oceniając. Kieruje mną ciekawość. Dziecięca rzekłbym nawet.

Zanurkowałem. Zmęczenie nocy i przedpołudnia starły się. Stare zapiski ze szkolnej tablicy potraktowane gąbką. Zniknęły.

Tego samego dnia wstaliśmy wcześnie rano, niewystarczająco wcześnie jednak, aby zająć jakieś miejsca w zatoczce parkingowej usytuowanej na starcie ścieżki trekkingowej u stóp Roys Peaka. I niewystarczająco wcześnie, by zobaczyć wschód słońca. No trudno.

Kilku parkujących oszukało, śpiąc w miejscu, gdzie spanie jest zakazane. Nie lubię takich. Nie lubię też iść pod górę, w duchocie. A początek roku w Nowej Zelandii do najzimniejszych nie należy. Jednak warto. Troszkę ponarzekać, pomarudzić, postękać tylko po to, by gębę odezwać i nie myśleć o trudzie😊 Najlepsze w okolicy widoki to właśnie z Roys Peaka.

Często na miejscu to piękno mi umyka. W pełni doceniam oglądając już niespiesznie fotografie wyciągnięte z szafy. Bo wzrok słaby mam czasem. I czasem na miejscu głowa nie dojeżdża i stąd też czasem satysfakcja jest nie pełna.

A do tego często zżymam się, bo albo słońce jest już trochę nie takie, albo lekko pada, albo dookoła chińskie turysty rozwalają nastrój. Często pojawiają się u mnie rozpraszacze. Jest ich cała arteria, autostrada aut – rozpraszaczy. Cała masa. Każdy z nich może aktywować synapsy przeczulone na dane zachowania, sytuacje, akcenty, poziomy głośności, brak kultury, wstrzemięźliwości. To wszystko może zakłócić i często zakłóca mi odbiór sceny. Zwłaszcza w tych najpopularniejszych i zatłoczonych przez to miejscach.

Ale jak już się uda zrobić dobre zdjęcie i wykonać je bez tych złych emocji, to cenie sobie najbardziej. Bo wtedy fotografia jest tą z kategorii kojących.

Pani Wiosna zwiewnie mi niesie koszyk pełen polnych kwiatów. A w nim zapach słońca.

I mam tu taką refleksję o czasie. Mijało właśnie mniej więcej sześć miesięcy odkąd ruszyliśmy w naszą podróż. Czy szybciej nam czas płynął, kiedy byliśmy w trasie? To pewne. Choć ta szybkość upływu czas jest wielce subiektywna raczej. Teraz, kiedy już wróciliśmy i idę do pracy, wracam z pracy, mam czas wolny, a potem idę spać, czas płynie wolniej, ale jakby mniej „sensownie”, mniej wartościowo. A „ściśnięcie” i mocne upakowanie wydarzeń, miejsc do odwiedzenia, w skrócie chęć zobaczenia jak największej ilości miejsc i doświadczenia jak największej ilości „rzeczy” w możliwie najkrótszym czasie spowodowało, że 10 miesięcy, bo tyle podróżowaliśmy, minęło mega szybko, jakby miesiąc, dwa, no maks trzy.

Ciekawe jest jednak to, że jak teraz spoglądam na jakieś zdjęcie z podróży, to przywołuje ono tyle wspomnień, że trudno jest je opowiedzieć w tych kilka sekund, które zabrało jego wykonanie. Jakby zdjęcie odwijało przestrzeń czasową i rozciągało ją o kilka długości, bo np. owo zdjęcie z drogi prowadzącej do Mount Cooka staje się dla mnie takim pozytywnym trigerem odpalającym kaskadę zapamiętanych, ale chwilowo ukrytych, a przeżytych wcześniej historii – coś jakby notatka ze zdarzeń:) i tu też jest cała arteria aut wiozących zapisane w pamięci zdarzenia. Te autostrady wypełnione autami lubię, a jednocześnie martwię się, że stracę pamięć, zanim opiszę wszystkie emocje towarzyszące wykonanym zdjęciom…

Wiem, że dopóki jest jeszcze pamięć świeża, to pewnie warto byłoby te historie spisać, aby nie umknęły w czeluściach neuronów, aby nie zatarł ich czas i zawodność ludzkich organów. Co prowadzi do kolejnej konkluzji – że gdybym chciał wydać zbiór opowiadań, ciekawostek i zdjęć z podróży, czas 10 miesięcy, skondensowany w subiektywnym odczuciu do dwóch (o Jezu, jak szybko minęło, jako szkoda, że już – takie mieliśmy wrażenia po wylądowaniu w kraju), wydłuży się znacznie, bo książkę mogę pisać w nieskończoność i nigdy jej nie napisać. Ale czy nie robię tego teraz czasem? Czy sam siebie pytam o prokrastynację czy raczej jestem zdeterminowany, że to zrobię, czego dowód zapisuję właśnie?

[i notatka w notatce, czy ta myśl za chwilę jest świeżą, czy przetworzoną z całej zbiorczej masy doświadczeń: Neurony synapsy atomy! Z czego składają się myśli?  I transmitery! Kto to pojmie! Już tylko nadczłowiek.]

Wspomniałem, że zdjęcia są jak zwinięty i schowany do szafy fragment rzeczywistości, fragment wspomnienia. Jakie myśli przychodzą, kiedy oglądam fotografie, kiedy odwijam tę nitkę czasu, czy pamiętam, co działo się dookoła, przed, po, w trakcie naciskania spustu aparatu? Bywa, że podświadomie, mimowolnie, odwija się zapis – czasem – i dnia całego. Szereg doświadczeń.

A droga do lutowego zdjęcia prowadziła właśnie przez Roys Peak, potem przez zasłużony obiad, przez kąpiel, przez kolejne kilometry w drodze, stacje benzynową z lodami i mlekiem prosto od krowy i toaletą, do której docierała ledwie jedna kreska internetu i to 3g nie było nawet, starczyło na załadowanie informacji o lajkach z instagrama ale już nie na załadowanie zdjęcia, i tak aż do nocy, a teraz jakby wykrwawiam się ze wspomnienia.

Ta zimna woda zelektryzowała moje ciało przynosząc wytchnienie. Zeszło ciśnienie, a kiedy wynurzyłem głowę, pan z tatuażem schował się w kamperze. Przykro mi. Ani jego historii, ani historii tego krzesła wytatuowanego na klacie nie poznacie.

Odświeżająca to była kąpiel. Zaiste. Bardzo przyjemna, w górskim jeziorze, w Nowej Zelandii. W okolicach stycznia.

Pamiętam, jak stoję na tej drodze, i maluję ten kadr kalendarzowy w plenerze. I wiem, że nie będę specjalnie upiększał. Skadruję tylko do formatu finalnego zdjęcia.

Natura stworzyła coś, czego nie trzeba poprawiać. Gonić za wyidealizowanym kadrem? Szkoda czasu, tak wiele jest do zobaczenia.

Stoi przed nami najwyższa góra Nowej Zelandii i [żartowaliśmy sobie z Mount Cooka gotując nasze jednogarnkowe obiady (że cook to gotować, a cook to też kucharz. Jha ha – suchar (zostawiam go sobie tutaj, a jakże)].

To naprawdę potwór, trudniej go zdobyć niż Mount Everest podobno, ze względów technicznych i to na nim przez zdobyciem góry gór, Edmund Hillary ćwiczył swoje umiejętności. Choć ładniej byłoby powiedzieć: zdobywał umiejętności. To właśnie dzięki doświadczeniom z Nowej Zelandii, w praktykowaniu na Mount Cooku, Hillary został wybrany do udziału w brytyjskiej wyprawie na Mount Everest w 1953 roku, gdzie jako pierwszy człowiek na świecie stanął na jego szczycie. Teraz widnieje Hillary na banknocie pięcionowozlendzkim złotym. A Mount Cook zdobi wasze ściany.

Lubię to zdjęcie, nie tylko ze względu na kompozycję. Lubię je za czas spędzony w tym miejscu, za to, że mogłem stanąć na tej drodze i nikt nie przeszkadzał mi w kontemplacji. Czuję jak wiatr swobodnie rozwiewa anikowe włosy..

Bo to jest taka droga, że jedziesz z rozdziawioną japą. I najlepiej, to byłoby ją przejść fotografując z każdego kilometra monumentalność krajobrazu.

I tak jeździliśmy sobie. Trochę w tę i trochę z powrotem. Fajna ta droga, taka trochę kręta. I zachwycająca za każdym rogiem. Aż do zachodu słońca.

Ale kolejnego dnia dotarliśmy jeszcze bliżej. Do jeziora lodowcowego pod Mount Cookiem, fajny spacer, prosty ale w takim wysokogórskim klimacie. Rwące potoki, specyficzna flora, mosty łączące brzegi. I ostrzeżenia o zimnie jeziora lodowocowego, 3 stopnie zaledwie, o niestabilności i nieprzewidywalności zdarzeń. Zobaczcie sobie film o nowozelendzkiej wyspie, którą odwiedzało się, by pospacerować dookoła czynnego wulkanu. Nie zdradzę pisząc, że historia kończy się tragedią.

Czy napisałem już że trekking był też widokowy? Do dziś pamiętam zaskoczenie i poruszenie pani, która obserwowała, jak robię to zdjęcie Aniki, które jest poniżej. Spojrzała na mój długi obiektyw, następnie na mnie, z obiektywem leżącego w krzakach u skraju ścieżki, mruczałem coś zapewne na niewygody, trudność zmiany ustawień i na pierwsze niedoskonałe zdjęcie.

Zapytała: jakiego robaczka pan spostrzegł, co tam jest w tych krzaczkach, bo nic, a nic nie widzę.

Bo czasami spogląda się inaczej. Patrzę nieco dalej właśnie. I proszę. Może Pani zobaczyć. Tak widzę moją partnerkę, tam daleko, wpatrującą się w oblicze tego giganta, zwanego Aoraki. A ja tutaj skulony w krzakach szukam najlepszego kadru i chciałem jeszcze obsypać ją kwiatami, za to, że namówiła mnie na podróż dookoła świata, jako jej fotografa.

I pani opadła szczęka. [i daję jej okejkę]

Lubię kolory tego zdjęcia.

Lubię, że jest nieprzekombinowane, że tylko to, co dała w danej chwili natura, że wystarczyło to do stworzenia pięknego obrazu z naszej podróży. Kolejnego wspomnienia, zdjęcia odwijającego przestrzeń czasową.  

Przepiękne! – westchnęła.

Dziękuję za komplement. Wystękałem, a grymas bólu można było wyczytać z mojego akcentu. Ledwo wstałem z tych krzaków i poszedłem szybkim tempem, by złapać Anikę za rękę.

[Jak to śpiewa Lorde – My boy behind me, he is taking pictures😊 he’s taking pictures]

A pomiędzy tymi dwoma zdjęciami , pamiętam, jak z miejsca postojowego, na którym nocowaliśmy, spoglądaliśmy na niego.

Aoraki długo opierał się nadchodzącej nocy, z daleka wydawał się jeszcze bardziej monumentalny. Nie zniknął całkiem. Ojciec nieba – Rakinui, zapala bowiem każdej nocy gwiazdy nad obliczem swego syna, którego ciało mroźny polarny wiatr zmienił w kamień, a włosy w połacie śniegu, a wszystko to po tym, jak jego kanoe rozbiło się na rafie.

Tak przynajmniej głosi maoryska legenda. Rozbite kanoe stało się południową wyspą Nowej Zelandii. Najwyższy z trzech braci, którzy nie doczekali pomocy, Aoraki dał imię liczącej ponad 3700 mnp górze, a dwaj pozostali bracia stali się prekursorami innych szczytów łańcucha Alp Południowych.

Na moment zgasiłem światełka w naszym campervanie, żeby zrobić zdjęcie nocnego nieba. Je również bardzo lubię, choć nie wyszło mi zbytnio. Pewnie, że chciałbym je mieć idealne. Ale nie ma to dla mnie znaczenia, bo i tak jest tą zakładką na kartach pamięci, do której mogę wrócić.

Aoraki z bliska wygląda niczym łagodny olbrzym. Spoglądam na kształt jego powłoki, jest granica życia, potem kamień i lodowcowa pokrywa większa niż wszystkie osady dookoła.

A jeszcze są potoki rwące o przedziwnych kolorach zieleni, sinej szarości, i jezioro lodowcowe, no wiadomo. Z nieodłącznymi bryłami o artystycznym wyrazie, kamienia, marmuru, szkła. Jak na Islandii.

I w tym oto anturażu Anika zaczęła przechodzić na tamtą stronę. Prawie.

Wróciliśmy ze spaceru, ugotowaliśmy jednogarnkowe danie i zaproponowałem jeszcze szybki godzinny spacer. Ładny punkt widokowy, o ładnej nazwie.

Chodźmy do Kea point!

Ale Anika odpowiedziała. Idź, idź, ja sobie tutaj chwilę odpocznę.

Choć wydało mi się to dziwne, bo zwykły anikowy dzień podróży wygląda tak, że ledwo jest czas, by zjeść śniadanie i obiad, to zlekceważyłem ten sygnał… Podobnie jak kolejny, kiedy stwierdziłem wieczorem, że „gorąco jest w samochodzie i stąd to wrażenie, że temperaturę masz podwyższoną…”

Kto by się spodziewał, że kolejny dzień zacznie się nieciekawie?

Obudziła mnie prośba: „Zabierz mnie na pogotowie”.

Jedziemy do placówki zdrowia.

A wszystko przez nieodłączny element nowozelandzkiego krajobrazu.

Muszki. Przypominam je sobie. Wkurzające miniskurczybyki [choć lepiej nazwać je tak, jak naprawdę je czasami nazywaliśmy: skurwiele], które są prawie wszędzie, gdzie zbiorniki wodne, gdzie trochę wilgoci, pojawiają się niespodziewanie i wgryzają ci się wszędzie, gdzie tylko trochę ciała odsłonisz, atakują minichmarami.

Natrętne. Natrętnie.

Swędzi. Nie.miło.siernie.

Swędzi! Swędzi!

Szaleńczo się drapiesz, nie możesz przestać, bo co byś nie zrobiła, co byś nie zrobił, to swędzi. I tak oto poprowadziła natura proces wdawania się zakażenia. Rozdrapujesz miejsce ukąszenia. No. Ale na szczęście wynaleziono penicylinę. I czasem wesoły lekarz się trafi, który uratuje życie obcego z uśmiechem na ustach. I w miłej atmosferze.

Choć niedobrze zaczął się ten dzień, to fajnie minął.

Byliśmy najpierw na basenie – jak podróżujesz campervanem, to część twojego rytuału, bo gdzieś wziąć prysznic trzeba, potem – lekko siąpiło pamiętam – udaliśmy się na anikowej stopy oględziny, żarty z lekarzem, bandażowanie, receptę na penicylinę. Wykonaliśmy płatność, A. wzięła tabletkę i strach minął.

W Twizel zrobiliśmy jeszcze pranie, zjedliśmy skromne śniadanie, wykupiliśmy receptę i skorzystaliśmy z oferty marketu Four Square i pojechaliśmy dalej. Poleżeć nad jeziorem na trawie.

Nie wiem gdzie podziałem tę pięciodolarówkę. Ah, jaka szkoda.

Widnieje na niej bowiem wizerunek Edmunda Hillarego, który jest autorem słów rozpoczynających wpis, a na dodatek łączy lutowe i grudniowe zdjęcia kalendarza. Ten Nowozelandczyk zdobył bowiem jako pierwszy (wraz z szerpą Tenzingiem Norgayem) Mount Everest, a swoją przygodę ze wspinaczką rozpoczął w rodzimej Nowej Zelandii. Jednym z najważniejszych etapów na jego drodze do światowej sławy było zdobycie najwyższego szczytu Nowej Zelandii – Mount Cooka, znanego również jako Aoraki, w stronę którego spogląda na wspomnianej pięciodolarówce.

Zacząłem od cytatu z Hillarego (to tytuł wpisu, który tyczy się nie tylko podróży, ale w zasadzie może odnosić się do wszystkich trudów życia) i cytatem z niego doprowadzę do brzegu to opowiadanie: “If you have plenty – more than enough – and someone else has nothing, then you should do something about it.”

Z tego to powodu, że jeszcze chwilę trwają aukcję WOŚP, a na dwóch z nich można jeszcze wylicytować w szczytnym celu nasze kalendarze z podpisem Jurka Owsiaka.

Zostawiam linki – tutaj aukcja pierwsza, tutaj aukcja druga.

Tymczasem: Kia ora! Bądź zdrów! Tym fantastycznym zwrotem z maoryskiego, które weszło do nowozelandzkiegio angielskiego was pożegnam. Do zobaczenia za miesiąc.

Kia ora! Znaczy: Miej życie!

PS. Obraz drogi prowadzącej prosto w stronę monumentalnych gór zawsze mnie „chwyta” za serce. To dla mnie tożsame z podróżą, wolnością, odkryciami, spostrzeżeniami, nawet tymi banalnymi.

I zawsze budzi takie zdjęcie – przynajmniej we mnie – ducha podróży. Chcę być tam i zrobić to zdjęcie!

Z podobnych miejsc, które przychodzą mi teraz do głowy, chciałbym Wam polecić:

– Park Narodowy Fiordland, Nowa Zelandia; jak już ogarniesz prowadzenie lewostronne starego auta w zadumie nad pięknem krajobrazu, to na drodze prowadzącej do przystani skąd rusza się na Milford Sound, będziesz zachwycony: widoki na góry, wodospady i doliny, które dają radość niemal jak widok na Mount Cook.

– Park Narodowy Torres del Paine, Chile; patagońskie góry w Chile oferują spektakularne widoki na strzeliste szczyty, lodowce i rozległe równiny. Drogi prowadzące przez park tworzą niesamowite połączenie natury i przestrzeni. Zobaczyć je na żywo to jest coś!

– Salar de Uyuni w Boliwii, a to ze względu na bezkres (na samej pustyni) i krajobrazy otwartych równin z górami na horyzoncie, a najlepszą z nich jest pustynia zwaną Salvadora Dalego. Formacje skalne to jedno, ale mnie urzekła jej niezwykła plastyczność krajobrazu.

– Góra Fitz Roy, Patagonia, Argentyna, no z nią mamy na pieńku, bo średnio nam się chciała pokazać w wymarzonym kadrze, jak w przypadku Mount Cooka, z drogą wijącą się po horyzont, by finalnie doprowadzić wzrok do podnóża tego ikonicznego szczytu

– wszystkie islandzkie, norweskie i farerskie drogi, gdzie malownicze trasy wiodą wśród gór i wodospadów

– last but not least (czy jakoś tak) nie może zabraknąć i Dolomitów; włoskie Dolomity.  Dramatyczne, postrzępione szczyty. Wiją się drogi przez doliny, przełęcze, prowadzą pod parkingi, z których wiodą drogi na szczyty.

Kalendarz – historia nr 2: w krainie kangurów

Zacznijmy od życzeń. W końcu to zdjęcie inaugurujące rok.

Każdemu życzę nowego roku, w którym zachwyci nas choć jeden zachód lub wschód słońca. Kiedy przez moment nasze myśli będą spokojne, będą płynąć, to będzie strumień błogostanu. Dobronoc. Dobrodzień. Dobry rok. Niech będzie!

A teraz czas na opowiadanie.

.

W melodii wiatru i lekko szeleszczących liści słyszymy głuche łup.

I kolejne.

A potem pauza.

I znowu Łup. Łup. Łup.

Pauza.

Łup.

I albo to napis kraju przekształca mi się w postać zwierzęcia albo inaczej nie można napisać niż kangurzym pismem: Australia. 

Ile ich spotkaliśmy, nie zliczę. Abstrakcja jakaś. W pewnym momencie towarzyszyły nam niemal codziennie, na każdym drogi zakręcie. Na szlaku i na postoju. A to pierwsze spotkanie? Może opowiem, jak zauważyliśmy najpierw, że obserwowały nas z pobocza drogi. Ale to była migawka. Bliższe spotkania miały dopiero nadejść.

Byliśmy już kilka dni w trasie. Z Sydney skierowaliśmy się na południe w naszym vanie-domu. Główne punkty to: przebyć Great Ocean Road, a następnie – przez centrum Australii, do Uluru dotrzeć i dalej – do Wielkiej Rafy Koralowej. I stamtąd wybrzeżem, ponownie na dół. Łącznie jakieś 12 tys. kilometrów. Było co jechać. I po drodze gotować, zwiedzać, podziwiać, spać i tak codziennie przez prawie miesiąc. Intensywnie.

Na trasie zabrakło Góry Kościuszki i tu można by dodać dygresje o trasie na szczyt, i o pogodzie i braku widoków i o sposobie wypowiadania nazwiska, o mandacie, a właściwie o zawiadomieniu o braku opłaty… ale to na inne historie.

Wracając do meritum, po zdobyciu najwyższego szczytu Australii, wsiedliśmy ponownie do auta i żeby kontynuować zaplanowaną wyprawę i by nie nadkładać kilkuset kilometrów, wybraliśmy drogę, jedyną dostępną. Nie nadrobiliśmy prędkością, musieliśmy za to ponadrabiać miną. Bo droga była straszna. Wertepy, lasy, wzniesienia, strome góry, wygibasy i dziury takie, że szkoda gadać.

Czy auto to wytrzyma? Mieliśmy chwile zwątpienia. Na przykład, kiedy spotykaliśmy tych, co zawracali, bo taka to straszna była wyprawa. I długa i niebezpieczna. Ale i my i auto daliśmy radę. Choć po wybojach i z prędkością zawrotną 30 km na godzinę. Z duszą na ramieniu, w końcu dotarliśmy na miejsce.

Gdyby – tu jeszcze na chwilę wrócę do trasy –  gdyby nie te przeszkody, których bałem się strasznie, a właściwie powolnego rozkładu auta, trasa była mega widokowa. Piękna. Można by ją potraktować jako element przygody i zrobić na jej szlaku dwa noclegi, punkty przystankowe, by podziwiać dzikość krajobrazu, jego wyjątkowość.

Ale nie mieliśmy aż tyle czasu. I tymczasem dotarliśmy już do miejsca noclegu.

Nikogo nie ma. Za to jest darmowy internet, i prysznic z ciepłą wodą, i jest….. aaaaaaaa! Pająk kryjący się w skrzynce do podłączenia prądu. Do teraz serce mi łomocze na wspomnienie tego spotkania. Zląkłem się strasznie, na śmierć prawie, a za płotem, z zaciekawieniem patrzyły na mnie one. Musiałem wyglądać osobliwie dla nich, zwłaszcza krzycząc owe aaaaaaa! A one, trochę niewzruszone, patrzyły na mnie. Kangurze postaci. Moje aaaaaa! Wydało się dość niestosowne…

Głuche łup dobiegło z oddali.

Pauza.

Łup. Łup. Łup.

I Pauza.

Łup. Łup.

I zniknęły w trawie.

Vis a vis Anika obserwowała kolejne kangurze wygibasy. Nie spodziewaliśmy się tego, kiedy wybieraliśmy ten przystanek na trasie.

W ramach opłaty za kemping wsunęliśmy kopertę z dolarami za drzwi świetlicy, zjedliśmy kolację i zasnęliśmy zmęczeni.

A rano?

Kangury ośmielone zaglądały nam do auta i urządziły zawody kickbokserskie.

Nie było wiadomo czy czekać aż same zakończą te wydarzenia, czy jednak wysiadać z auta i zakończyć je hałasem. Tak powoli zaczynał się dzień, a kończyło nasze pierwsze spotkanie z kangurami. Symbolem Australii.

Jak to jest spotkać kangury na kempingu? No właśnie, w pewnym momencie staje się to czymś, ot tak, najzwyczajniejszym. Kręcą się tu i ówdzie. Czy ci się znudzi, czy nie zaczniesz mówić: o tam,  kolejny kangur, i o! jest jeszcze jeden? Czy my przywykliśmy do tego? A skądże. Za każdym razem jest to coś niesamowitego.

Są takie kempingi, gdzie dookoła nie ma innego człowieka, jesteście tylko wy i torbacze. W ich zwykłym życiu. Skaczące. Wiercące się u matki w torbie, niezgrabnie wykręcające swoje cztery łapy. Albo patrzące na ciebie, bo czemu miałyby być gorsze, skoro to ty wpadłeś do nich z kubkiem kawy, wcześnie rano i też się na nie gapisz siedząc w trawie.

Są też takie przerażające. O muskulaturze – za najlepszych czasów – Arnolda, terminatora, zwanego gubernatorem Kalifornii. Z takim, o nie, nie chciałbym za nic w świecie wejść w bliższy kontakt. Wyżyłowane są do granic. I widziałem do czego są zdolne. Walki bokserskie mieliśmy za pierwszym razem, kiedy przyszło nam je spotkać.

Zastanawialiśmy się – o czym pisałem wcześniej – czy z auta wychodzić, czy raczej zostać. Odpowiedź jest prosta, zostać, choć trzask drzwi pokazuje, jak płochliwe bywają te istoty.

I nierozumne czasem, w tym ludzkim sensie, że nie uczą się, by na drogę nie wbiegać.

No właśnie, ciągle biję się z myślami, czy o tym też opowiadać, no bo jest to ciekawe, ale i smutne zarazem. Przynajmniej dla mnie. Bardzo mnie to porusza.

Jak ktoś z miejscowych udziela ci rad, to mówi, uważajcie na kangury, po zmroku lubią sobie wyskakiwać. A do tego, są w kolorach drzew zmieniających się w cienie mroku. Stają się i stoją przy drodze. Niezauważalne.

Poprzez to i przez nieuwagę nie wszystkie mają szczęście.

Opowiem wam o człowieku przemierzającym australijskie bezdroża. Mijał nas co najmniej kilka razy, zatrzymywał się i zrzucał na bok truchło.

Słyszałem ten dźwięk sierści szeleszczącej o asfalt.

Tak zapisuje się w mej głowie dźwięk martwego zwierzęcia ściąganego z drogi.

I tak kilka razy. Za każdym też razem sprawdzał, ów człowiek przemierzający australijskie bezdroża, czy przypadkiem młode, skryte w torbie nie przeżyło zdarzenia. Łup. Z cywilizacją. Z maszyną i człowiekiem. Łup łup, głuche, smutne łup. Końcowe.

Wiem, przykre to. Miałem tylko nadzieję, że modły tego człowieka zostaną wypełnione. Że przyjdzie rozgrzeszenie, że zmyje nie tylko grzechy ale także tych grzeszących. Albo zmieni w słupy soli, albo nawróci, ulepi ich na nowo i powie: idźcie i nie grzeszcie więcej. I pójdą, ale nie usłyszą „nie” w drugiej części sentencji.

Prosił o wybaczenie, przepraszał, że istnieje bez człowieczeństwa człowiek.

Ale… jeśli przeżyje zwierzę, czy to młode schowane w torbie, czy to zranione ale w stanie do naprawy… Zabiera je do swego sanktuarium. I tam je próbuje doprowadzić do życia na nowo, dokarmi, zastąpi im matkę.

Człowiek musi z naturą koegzystować. Inaczej nie mam sensu. Inaczej nie ma człowieczeństwa na podstawowym poziomie.

Wiem, przykre to i smutne, ale warto o tym wspomnieć w tej kangurzej historii, bo przecież Australia to kangury, możesz je zjeść lub zabić. Możesz też je pogłaskać. I z doświadczenia powiem, że lepsze jest głaskanie, jest cudowne. Jak patrzenie na nie o wschodzie lub o zachodzie słońca.

Śmieszne są, tak odległe, dziwne, czasem nawet zjawiskowe.

No i możesz zmienić punkt widzenia i jak my, chwilę koło nich posiedzieć, poleżeć, popatrzyć na wschód słońca z ich perspektywy, kiedy jeszcze noc nie chce wypuścić spod swych skrzydeł wilgoci przenikającej piasek, a walczą już o nią  promienie słońca. Możesz mieć kolejny piękny zachód słońca w swej pamięci. Chwile warte zapisania, zapamiętania, uwiecznienia.

Jak ten właśnie landszafcik z kalendarza, działający na emocje, na warstwy wyobraźni, na przestrzeń wspomnień. Patrzę na to zdjęcie kangura o wschodzie słońca. I lubię je tak bardzo, że chciałem, by otwierało rok, by przyniosło pozytywne emocje. To zdjęcie trafia na jedną z moich toplist.

Weźmy np. ranking, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach widzieliśmy najpiękniejsze i najszczersze zachody słońca, gdzie i kiedy najbardziej cieszyły nas wschody, choć może niekoniecznie były one najpiękniejsze? Ale rozbudzały te emocje i potrzeby, które w danej chwili były tym, co niezbędne do dalszego życia. Witaminą. D w czystej postaci.

I leżę sobie na tej plaży z perspektywy kangura patrząc na wschód słońca w Australii. Nosz kurczę! Jakie to jest fajne wspomnienie. Życzę Wam w Nowym Roku choć raz przeżyć podobną historię, takie doświadczenie już raz w roku przeżyć to już wiele, dar jakby prawie.

Czy wspomniałem już, że potem znowu siedzieliśmy z nimi na kempingu, na plaży o zachodzie słońca? Czy wspomniałem jak karmiliśmy młode i głaskaliśmy te niepełnosprawne, których wypuścić na wolność nie można?

Kangury przestały być nam obce, spowszedniały raczej.

Ale ten wschód słońca przypomina mi te wszystkie historie z kangurami właśnie. Także i te nieopisane tutaj.

I jeszcze na koniec „Oddech poranka”

Jak my, połóż się, wyciągnij ręce w kierunku zdjęcia. Piasek jest jeszcze wilgotny, żywy. Nie oddał, i jeszcze przez dłuższą chwilę nie odda słońcu zgromadzonej wody. Bądź cierpliwy.

Ten kangur na chwilę staje się zastygły. Nasłuchuj, z jego kangurzej perspektywy, jak dzień kolejny nadchodzi w barwach piękna.

Stalowoszary pejzaż, w swobodnym szumie fal, ręka namalowała barwne chmury, chmury szczęścia, dzień nastaje, ciepły i długi.

Nowy rok, metafora początku, nieznanych jeszcze historii. To także fotografia o ciszy, w której można usłyszeć więcej niż słowa – szum fal, oddech wiatru, kroki zwierzęcia na piasku. Możesz napisać piękną przyszłość. Przypomnij sobie, bo w dna ma to każdy człowiek, że może odnaleźć piękno, bo ono jest tam, gdzie potrafimy się zatrzymać i je dostrzec.

Kangur niech będzie przewodnikiem w tej chwili zatrzymanego czasu, symbolem, który prowadzi nas ku temu, co autentyczne, nieuchwytne i wieczne – ku naturze, która nie potrzebuje niczego więcej poza światłem, cieniem i oddechem poranka. Nie potrzebny jest jej człowiek.

Kalendarz – zdjęcie okładkowe, czyli historia pierwsza

Najtrudniej jest zacząć.

Jeszcze wiersze są nienapisane. Bo jakby nie ubrać tego w mowę, to będzie zbyt mało, wobec ogromu. Zawsze mogłoby być jeszcze mocniej, bardziej i piękniej.

Słowa. Te wy i nie-wy powiedziane. Jeszcze. Te za i nie-za pisane. Zdania. Magiczne zaklęcia opowieści.
Zapraszamy we wspólną podróż. Dookoła świata. W zbiorze zdjęć, fraz rzuconych, niekiedy nieprzemyślanych, osobistych. W podróż dookoła wspomnień.

Niech te historie będą i Wasze. By przyniosły uśmiech, radość, i lekkość, by były jak przyjemność z niezobowiązująco spędzonego czasu w gronie przyjaciół.

Cieszymy się, że ruszacie w tę podróż razem z nami.
Zaczynamy? Chodźcie.

Słowny szelest wyobraźni – historia pierwsza

W drodze do Everest Base Camp zatrzymujemy się w Dingboche.  To kolejny aklimatyzacyjny przystanek. Niestety, ani pierwszy rzut oka, ani rzut drugi nie dają nadziei na widoki. Nie pierwszy raz przychodzi to rozczarowanie.

Ech. Szkoda gadać. W zasadzie, to wygląda, że będzie jeszcze gorzej i w sumie lepiej, że wyrzuciłem swoje oczy.

Zaczęło padać.

Potem śnieg zastępowała mgła i mgła – na powrót – stawała się śnieżnym ulepkiem o nieregularnych kształtach pokrywającym ubrania, kamienne murki, dachy. I ten krajobraz. No weź! Szaro-buro-biały. Zastanawiałem się, czy pizza, kawa i ciasto czekoladowe na 4,5 tysiąca metrów nad poziomem morza może nas rozpogodzić. Czy było to spełnieniem marzeń? Oddałbym to wszystko bez wahania, i kartę pełną internetu i gorącą rurę od ogrzewania i wygodny kawiarniany fotel. Oddałbym to wszystko. I może nawet koniuszek małego palca u lewej stopy. Oddałbym. Za piękne widoki. Dookoła nas są bowiem szczyty wysokie. Jednak ich obraz maluje tylko nasza wyobraźnia. Bo za oknem… Za oknem pogoda taka, że nawet zwątpienie się pojawia, o sens wędrówki, i myśli o tym, co sprawia, że jednym wiatr ciągle w oczy?

Dobrze, że jest choć ta kawa i ciasto i dostęp do instagrama. Gwar. Śmiech. Zabawa. Bo potem czeka nas wyjście na spacer pod górę, by złapać wysokość. Ale w takiej pogodzie, to mówię Wam strasznie smutna sprawa, by nie powiedzieć gorzej.

Oblizujemy łyżeczkę i, nasuwając najmocniej jak się da na nasze głowy czapki z wełny owczej, ruszamy. Mijamy pierwszą stupę, i drugą nieopodal. Gór nie widać, wcale a wcale. Złapany w kadrze, we mgle biały koń musi starczyć do generowania wspomnień. Wdrapujemy się wyżej i wyżej i co czeka nas dalej? Czyżby coś widać było, jakieś wierzchołki i błękitne niebo tam na horyzoncie?

Aniko! Chmury się rozrzedzają, i słonce nam się objawia. Jak zacnie! O szczęście!

A w zasadzie krótka chwila szczęścia. Okno pogodowe. Tak powstały kolejne zdjęcia. Gdzie chmury tańczą wokół ostrych szczytów, przebłyski promieni słońca. Chwila w teatrze krajobrazów.

Wiem, że mając te widoki przez cały czas trwania naszej przygody, byłbym w niebie.

Byliśmy jednak tu i teraz. Chmury i mgła przetoczyły się przez nas. My przetoczyliśmy się przez nie w powrotnej drodze. Doświadczyliśmy gór nie w humorze. Zmiennych. Niepowtarzalnych i wyjątkowych. Takie mamy z nimi wspomnienia.  

Bez nich nie byłoby tego, co później, bo później byłoby inne. I trochę też o tym, jest to zdjęcie okładkowe.

Wstaliśmy rano, niezbyt chętnie, ale podczas wieczornej rozmowy, zdecydowaliśmy się ruszyć, nie czekać kolejnego dnia, mimo niepogody. I kiedy kończyliśmy jeść śniadanie… nastała jasność, kolejne okienko pogodowe. Nie biegliśmy, ale maszerowaliśmy żwawo. Ta sama stupa, to samo miejsce, ale z górami na horyzoncie, bezchmurne niebo, jak duże i dobre emocje.

A na horyzoncie? Na horyzoncie już widać, że za kilkanaście, a może już za kilka minut nie widać nic będzie ponownie. A okienko pogodowe z okładki kalendarza zamknie się na ładnych kilkanaście godzin. I znowu nastanie mgła. Szaruga i słota pomieszana z dymem z pożarów, pozostałości których wiatr wznosi z nizin w góry wysokie.

Myślę o czasie spędzonym w Dingboche. Czy warto było się złościć na brak pogody? Pisząc z perspektywy czasu, czuję bardziej wdzięczność, bo najważniejsze okienka pogodowe podczas szesnastodniowego trekkingu mieliśmy łaskawe. Aż trzy lub cztery z nich były z widokiem. I to na Dach Świata.

Błękitne niebo. I słońce na nas spogląda. A ty jesteś ich bliżej niż zwykle. Na kilkutysiącach metrów. Siedzisz sobie na kamieniu pośród kilku nieznajomych i na Everest spoglądasz. No bosko jest i tyle. Ten widok ci wszystko wynagradza.

Kalendarz 2025

Wybierz się w podróż dookoła świata! Podziwiaj piękne widoki i niesamowite zwierzęta podczas eskapady, która będzie trwała cały rok! Kup nasz kalendarz „w 365 dni dookoła świata”.

Co zobaczymy, gdzie się wybierzemy?

Podróż zaczniemy na jednej z pięknych plaż w Australii i zakończymy w miejscowości Namche Bazar w Nepalu z niesamowitym widokiem na Mount Everest. Pozostałych dziesięć miesięcy spędzimy kolejno w: Nowej Zelandii, Keni, Peru, Namibii, Ekwadorze, na Dominikanie, Sri Lance, w Boliwii, na francuskiej Polinezji i w Chile.

Odwiedzimy więc 4 kontynenty i 12 krajów. A wszystko to za sprawą naszego wyjątkowego, autorskiego kalendarza, który pozwoli przeżyć niesamowitą przygodę bez wychodzenia z domu😊 Choć mamy też nadzieję, że zdjęcia w kalendarzu okażą się być na tyle interesujące, że zechcecie wybrać się w podróż samemu!

Dlaczego warto?

– unikalne fotografie z różnych zakątków naszego globu

– ciekawostki na temat każdego z miejsc zaprezentowanego na zdjęciach

– optymalna jakość: poziomy format A3, kredowy papier, 12 stron + okładka i offsetowy wydruk

– proste kalendarium, aby nie zaprzątać sobie głowy czasem i terminami

– super prezent nie tylko dla fanów podróży

– każde ze zdjęć z kalendarza można otrzymać od autorów w formie fototapety, by cieszyć się widokami spoglądając również na ekran swojego komputera. W tej sprawie prosimy o kontakt mailowy na adres: wlodek@slowografia.pl

– dodatkowo każdego miesiąca na tej stronie będą pojawiać się krótkie historie dotyczące zdjęć zawartych w kalendarium.

Dla kogo jest ten kalendarz?

Dla tych, którzy kochają podróże i są ciekawi świata. I dla tych, którzy lubią podziwiać krajobrazy, dla miłośników flory, choć może bardziej fauny. Dla fanów kolorów: lazurowej wody, soczystej zieleni i ośnieżonych górskich szczytów. W sumie to dla każdego😊

wróciliśmy

Ktoś wsiadł nie do tego pociągu, ktoś innny usiadł nie w tym wagonie. Było gardłowanie. I kłótnie i awantury z konduktorem. I szurskie przepowiednie o nadchodzącej zagładzie i rozliczaniu ladacznic, co to się ubrać nie potrafią, by swoimi nagimi ramionami nie wodzić na pokuszenie. Nie było wody i papieru w toalecie.

Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy do skorzystania z automatów z przekąskami. I tak na zmianę. Przepraszamy, dziękujemy, zapraszamy. Przepraszamy. Dziękujemy. Zapraszamy.

Pociąg pędził – momentami – 160km/h. A i tak z Warszawy do Wrześni przyjechał z ponad 20minutowym opóźnieniem. Jak dobrze, że są jakieś rzeczy, które pozostają niezmienne w naszym kraju:)

I tak oto po 10miesiacach wróciliśmy. Minęło, jakby to podroż była maksymalnie miesięczna. Schudłem, zajechałem na amen 3 aparaty i 1 drona, ale to nieważne. Warto było, bo Ziemia zwiedzona:) niecała, bo odwiedziliśmy tylko 22 kraje;) Niepowtarzalne i niesamowite to było doświadczenie. Jeszcze nie potrafię go ubrać w słowa. A i na foto podsumowanie trzeba poczekać, bo zdjęcia do przejrzenia – lekko licząc – idą w tysiące:)